Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zdając sobie z tego sprawy, Mary pochwyciła go za rękaw.
— Skradłam ogród — rzekła prędko. — On nie jest wcale mój. On nie jest niczyj. Nikt go nie chce, nikt o niego nie dba, nikt do niego nigdy nie wchodzi. Może już wszystko w nim wymarło — nie wiem!
Ognie na twarz jej wybiły, i była w tej chwili zła, jak dawniej.
— Wszystko mi jedno! Wszystko mi jedno! Nikt nie ma prawa mi go odbierać, bo mnie jedną on obchodzi. Pozwolili mu zmarnieć i zamknęli go samotnie na klucz — kończyła namiętnie, a zasłaniając twarz rączkami, wybuchnęła strasznym płaczem — biedna, malutka panna Mary!
Dickowi z zaciekawienia zaokrągliły się oczy.
— Ehe-e-e! — rzekł, rozwlekając dźwięki, a miało to oznaczać i zdziwienie, i sympatję.
— Nie mam co robić — ciągnęła dalej Mary. — Nic nie mam własnego. Sama go sobie znalazłam i sama do niego weszłam. Byłam tam zupełnie jak gil, a jemu nie zabraliby ogrodu.
— A gdzie on jest? — spytał Dick przyciszonym głosem.
Mary zerwała się z siedzenia. Zdawała sobie sprawę, że w tej chwili była zła, kapryśna, uparta, ale jej to było obojętne. Była wyniosła i rozkazująca, jak ongi w Indjach, a równocześnie pełna i zapału, i troski.
— Chodź ze mną, to ci pokażę — rzekła.
Poprowadziła go przez łukowatą ścieżkę do miejsca, gdzie bluszcz rósł tak gęsto. Dick szedł za nią z dziwnym, współczującym wyrazem na twarzy. Było mu tak, jakby go prowadzono do gniazdka jakiegoś ptaka nieznanego, i jakby musiał poruszać się wolniusieńko. Gdy Mary podeszła do muru i uniosła zwieszające się bluszcze, zatrzymał się nagle. Były tam drzwi. Mary popchnęła je, otwarły się