szy cień wilgotnej zieleni. Łopatka, grabie, motyka przydały się ogromnie. Dick pokazał dziewczynce, do czego użyć grabi, gdy on korzenie obkopywał i ziemię wkoło nich poruszał, i dostęp czynił dla przypływu świeżego powietrza[1]
Pracowali pilnie koło jednego z największych pni róży sztamowej, gdy naraz Dick dostrzegł coś, co mu okrzyk zdziwienia z piersi wyrwało.
— Co to? — zawołał, wskazując na trawę o kilka kroków od siebie. — Kto to zrobił?
Było to jedno z oczyszczonych miejsc naokoło zielonych kiełków.
— To ja — odparła Mary.
— A jam myślał, że panienka nic się nie zna na ogrodnictwie — zawołał.
— No, i nie znam się — odrzekła — ale one takie były malutkie, a trawa wokoło nich tak gęsia i silna, że wyglądały, jakby miejsca nie miały, i jakby im tchu brakło. Więc im zrobiłam miejsce. Nawet nie wiem, co to są te kiełkujące roślinki.
Dick znów ukląkł na ziemi i zaśmiał się swoim szerokim śmiechem.
— Miała panienka rację — rzekł. — żaden ogrodnik inaczejby panience nie powiedział. Teraz wyrosną aż do nieba. To są krokusy i pierwiosnki, a te oto, to narcyzy — potem wskazując na inny kawałek, dodał: — A to żonkile. Oj! będzież to widok cudny!
Biegał od jednego miejsca do drugiego.
— To panienka huk roboty zrobiła, jak na taką małą — rzekł, patrząc na nią[1]
— Ja też teraz jestem tłuściejsza — rzekła Mary — i wiele silniejsza. Dawniej to zawsze byłam zmęczona. Ale gdy kopię, to się wcale nie męczę. A tak lubię wąchać ziemię świeżo skopaną!