Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— On i ogrodu nienawidzi, bo ona umarła — rzekła Mury, mówiąc, jakby do siebie.
— Jakiego ogrodu? — spytał chłopiec.
— Och! no — no jednego ogrodu, który twoja matka lubiła — jąkała Mary. — Czy zawsze tu byłeś?
— Prawie zawsze. Czasem wywozili mnie do różnych miejscowości nad morze, ale nie chcę tam jeździć, bo na mnie wszyscy patrzą. Zwykle nosiłem taki żelazny przyrząd, żebym się prosto trzymał, ale przyjechał do mnie pewien wielki doktór z Londynu i powiedział, że to nie ma sensu. Kazał mi zdjąć ten przyrząd i dużo przebywać na świeżem powietrzu. Nie znoszę świeżego powietrza i nie pragnę wcale wychodzić na dwór.
— Ja też z początku nie lubiłam, gdym tu przyjechała — rzekła Mary. — Ale dlaczego tak mi się wciąż uparcie przyglądasz?
— Myślę sobie o snach, które bywają takie rzeczywiste — odparł ofukliwie. — Czasem, gdy oczy otworzę, wierzyć nie mogę, żem na jawie.
— Oboje jesteśmy na jawie — rzekła Mary. Rozejrzała się po pokoju, po wysokiem sklepieniu, po cieniach, kładących się po kątach, po przyćmionem świetle lampki nocnej. — Naprawdę, wygląda wszystko to, jak sen; i jest teraz noc, i wszyscy w domu śpią — wszyscy, prócz nas dwojga. Oboje jesteśmy rozbudzeni.
— Nie chciałbym, żeby to był sen — rzekł chłopiec prędko.
Mary tknęła myśl nowa.
— Jeżeli nie lubisz, żeby na ciebie patrzono — rzekła — to może wolisz, żebym sobie poszła?
Colin wciąż trzymał koniec jej szala — teraz pociągnął go zlekka.
— Nie — odparł. — Gdybyś odeszła, byłbym pewny,