Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem pewna, że onby nie był przykry — rzekła Mary.
— Wszak go się nie boją ani ptaki, ani inne zwierzęta — rzekł Colin, wciąż ważąc każde słowo — może i ja dlatego samego nie będę się bał jego wzroku. On jest jakby czarodziejem zwierząt, a ja jestem chłopiec-zwierzę.
Począł się śmiać, Mary śmiała się także; w rzeczy samej skończyło się na serdecznym śmiechu, a pomysł «chłopca-zwierzątka», chowającego się w swej norze, ubawił ich szczerze.
Mary zaś doznała miłego uczucia, że co do Dicka, to może być o niego spokojną.

Owego pierwszego ranka, gdy niebo się wypogodziło, Mary obudziła się bardzo wcześnie. Słońce wpadało do pokoju ukośnemi strugami przez story, a było w tem świetle tyle jakiegoś wesela, że dziewczynka wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna. Odsunęła story, otworzyła okno, a świeże, wonne powietrze falą ciepłą ją ogarnęło. Step błękitniał, a świat cały wyglądał, jak zaczarowany. W powietrzu tu i ówdzie drgały jakieś ledwo dosłyszalne, a przecież wyraźne, czarowne tony i głosy, jakby setki ptaków nastrajały gardziołka, przygotowując się do rozpoczęcia koncertu wiosennego. Mary wyciągnęła rękę za okno i trzymała ją chwilę w słońcu.
— Jak ciepło! Jak ciepło! — zawołała. — Moje kiełki będą rosnąć i rosnąć, i rosnąć, a cebulki i korzenie dopieroż teraz zaczną w ziemi pracować!
Wychyliła się z okna, jak mogła najwięcej, oddychając pełną piersią i wciągając nozdrzami woń powietrza, aż naraz poczęła się śmiać, przypomniało się jej bowiem to, co matka Dicka mówiła o końcu jego nosa, który się porusza tak, jak królikowi.