dzie, a wśród uciechy zdarzyło się coś zarówno uroczego, jak zdumiewającego. Coś łagodnie przyfrunęło przez mur i jak strzała ukośnie zapadło w najgęściej zadrzewiony kącik, jakiś cień ptaszka z czerwoną piersią, niosącego coś w dziobku. Dick stanął nieruchomo, kładąc rękę na ramieniu Mary, jakby naraz spostrzegli się, że się śmieją w kościele.
— Nie możemy się teraz ruszać — mówił do niej szeptem. — Musimy nawet oddychać ostrożnie. Jakem go ostatni raz widział, to zaraz wiedziałem, że sobie żony szuka. To gil Bena Weatherstaffa. Zakłada sobie gniazdko. Zostanie tutaj, jeśli go nie spłoszymy.
Usiedli na trawie i siedzieli tak nieporuszeni.
— Musimy udawać, że mu się zbliska nie przyglądamy — mówił Dick. — Skończyłaby się nasza przyjaźń z nim, gdyby spostrzegł, że go podglądamy. On się teraz zmieni nie do poznania. Zakłada sobie własne gospodarstwo. Będzie płochliwy i podejrzliwy. Nie ma teraz czasu na wizyty i plotki. Musimy cichutko siedzieć i starać się wyglądać tak, jakbyśmy byli trawą, drzewami, albo krzakami. Potem, gdy przywyknie do naszego widoku, to zaćwierkam trochę, i będzie zaraz wiedział, że mu nic złego nie zrobimy, że mu w drogę nie wejdziemy.
Mary nie była pewna, czy potrafi, tak jak Dick, starać się wyglądać jak trawa, drzewa lub krzewy. Lecz on powiedział tę dziwną rzecz tak, jak coś zupełnie naturalnego, najprostszego na świecie, i czuła, że dla niego to musi być nic. I w rzeczy samej przyglądała mu się uważnie przez kilka minut, bo ciekawa była, czy to możliwe, by się zrobił zielony i miał gałęzie i listki. Lecz on siedział tylko zupełnie nieruchomo, a mówiąc, zniżał głos do tonów tak miękkich i słodkich, że dziwne było, iż go dosłyszeć zdołała:
— Budowanie gniazdek, to także część wiosny — mówił. — Ręczę, że było tak samo od początku świata. Mają
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.