Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mowy niema o garbie! Ani garbu, ani nic podobnego! Co panicz z sobą robił, że krył się przed oczami ludzkiemi i pozwalał na to, by gadano, że panicz kaleka i niespełna rozumu?
— Niespełna rozumu! — zawołał Colin rozgniewany. — Któż myśli to?
— Cała moc półgłówków — odrzekł Ben. — Świat jest pełen osłów, które łżą, jak potrafią. Ale czemu się to u licha panicz tak zamykał?
— Bo wszyscy przypuszczali, że umrę — krótko rzucił Colin. — Ale ja nie umrę!
Powiedział zaś to tak stanowczo, że Ben Weatherstaff począł przyglądać mu się od stóp do głów, od głowy do stóp.
— Panicz miałby umierać! — zawołał wesoło. — Głupstwo nad głupstwami! Za wiele nato w paniczu energji i życia. Jakem zobaczył, jak panicz śpiesznie nogi z wózka wyciągał, tom sobie zaraz powiedział, że wszystko, co mówili, było głupim wymysłem. A teraz niech sobie panicz usiądzie na desce, odpocznie trochę i wyda mi swoje rozkazy.
W jego całym sposobie bycia uczuwać się dawało coś, jakby szorstka trochę czułość i rozczulające zrozumienie stanu chłopca. Mary opowiedziała mu, ile tylko zdążyła, w drodze swej z wielkiej alei. Najważniejszą rzeczą, jaką powiedziała, i o której miał zapamiętać, było to, że Colin jest zupełnie zdrów — zupełnie zdrów. Ogród to zdziałał. Nie wolno przy nim mówić o garbach i śmierci.
Radża przystał na zajęcie miejsca na rozłożonym pod drzewem pledzie.
— Jaką robotę wykonywacie w ogrodzie? — dopytywał.
— Wszystko robię, co mi każą — odparł Ben Weatherstaff. — Jestem na łaskawym chlebie, bo Ona mnie lubiła.
— Jaka «Ona»? — spytał Colin.
— Matka panicza — odparł Ben.