Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

pobiegł, zapominając o reumatyzmie. Dick wziął swoją łopatkę i pogłębił, i rozszerzył otwór, czego zrobić nie mógł nieuczony ogrodniczek o białych, cienkich, delikatnych rączkach. Mary co tchu pobiegła po konewkę z wodą. Colin przerzucał i poruszał świeżo wykopaną ziemię. Patrzał w niebo, zaczerwieniony od nowej, nieznanej sobie, choć łatwej roboty.
— Chciałbym zasadzić, zanim słońce całkiem zajdzie — powiedział.
Mary pomyślała, że pewno słońce umyślnie zajdzie parę minut później. Ben Weatherstaff przyniósł z oranżerji różę w doniczce. Przykusztykał przez trawnik, jak umiał najprędzej. I jego poczęło to wszystko podniecać. Przyklęknął przy wykopanym otworze i wyjął różę z doniczki.
— Proszę panicza — rzekł, wręczając ją Colinowi. — Sam niech ją paniczyk w ziemię wsadzi, tak samo, jak czyni król, gdy w nieznane sobie miejsce pierwszy raz przybywa.
Drobne, białe rączki drżały trochę, a rumieniec silniejszy okrył twarzyczkę Colina, gdy różę trzymał w dołku, podczas gdy stary Ben ziemią ją obsypywał i utwierdzał. Dołek był wreszcie wypełniony, ziemia ubita. Mary patrzała oparta na kolanach i dłoniach. Sadza zleciała z drzewa, łaziła przy nich i patrzała, co robią. Orzeszek i Łupinka opowiadały sobie uwagi, przyglądając się z drzewa wiśniowego.
— Już zasadzona! — rzekł wreszcie Colin. — A słońce dopiero za mur się chowa. Dicku, pomóż mi wstać. Chcę stać, gdy będzie całkiem zachodzić. To też część czarów.
Dick mu pomógł, a czary — czy cokolwiek innego — taką mu dały moc, że, gdy się słońce chowało za horyzont, i gdy się z niem kończył ów dziwnie cudny dla nich dzień, Colin stał prosto, szczęśliwy, roześmiany!