Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

równać. Mary była ogromnie do niego postępowaniem swem podobna, a odkąd przybyła do Misselthwaite, poczęła stopniowo przekonywać się, że maniery jej nie są wcale podobne do ogólnie w świecie przyjętych. Zrobiwszy owo spostrzeżenie, uważała je za dość ważne, by je oznajmić Colinowi. Skoro zatem dr. Craven wyszedł, usiadła i poczęła się chłopcu przyglądać. Chciała, żeby się spytał, dlaczego na niego patrzy, i dopięła celu.
— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — spytał.
— Bo sobie tak myślę, że jednak mnie bardzo żal dra Craven’a.
— Mnie również żal — spokojnie, lecz z widocznem zadowoleniem odparł Colin. — Teraz, jak będę żył, musi biedak skwitować z odziedziczenia Misselthwaite.
— No, tak, dlatego też mi go żal — odparła Mary — ale teraz to myślałam sobie, że dla niego musiało być okropnie męczące być przez dziesięć lat uprzejmym dla chłopca, który był zawsze grubjański. Jabym nigdy nie potrafiła tego dokazać.
— Uważasz, że jestem grubjański? — zapytał Colin zupełnie niewzruszony.
— Gdybyś był jego synem, a on takim tatusiem, co to lubi bić — odparła — toby cię porządnie przetrzepał.
— Ależ mu nie było wolno — rzekł Colin.
— Nie, nie było mu wolno — odpowiedziała Mary, rozpatrując tę sprawę bez uprzedzeń. — Nikomu nie było wolno robić tego, czegoś nie chciał — bo niby miałeś umierać i inne jeszcze głupstwa... Takiś był biedny!
— Ale teraz wcale nie będę biedny — oświadczył Colin z uporem. — I nie chcę, by ludzie tak o mnie myśleli. Przecież dziś po południu stałem na własnych nogach.
— I to ta własna wola we wszystkiem zrobiła z ciebie takie dziwadło — ciągnęła Mary, głośno myśląc.