Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

Colin odwrócił się, brwi zmarszczył.
— Uważasz, żem dziwadło? — spytał.
— Tak — rzekła Mary — straszne. Ale nie powinieneś się gniewać — dodała spokojnie — bo wszakże i ja jestem dziwadło, i Ben Weatherstaff. Ale nie jestem już takiem, jak byłam, zanim zaczęłam lubić ludzi i zanim odkryłam ogród.
— Nie chcę być dziwakiem — rzekł Colin. — I nie będę — dodał, marszcząc czoło z silnem postanowieniem.
Był to chłopiec bardzo dumny. Chwilkę leżał cicho, rozmyślając, poczem Mary dostrzegła cudny uśmiech, zwolna rozjaśniający się i przemieniający mu zupełnie twarzyczkę.
— Przestanę być dziwakiem, jeśli codzień chodzić pocznę do ogrodu — mówił. — Tam są czary — wiesz — takie dobre czary. Pewien jestem, że są.
— Ja także pewna jestem — odparła Mary.
— Jeżeli to nawet nie są prawdziwe czary, to może nam się zdawać, że są. W każdym razie Coś tam jest — jest Coś.
— Są czary — odrzekła Mary — ale nie czarne, tylko białe jak śnieg.
Nazywali to zawsze czarami, i istotnie czarami zdawać się mogły miesiące następne — owe zadziwiająco cudne, promienne, pogodne miesiące. Mój Boże! Ileż to rzeczy cudnych w ogrodzie tym się zdarzyło! Jeśliście nigdy ogrodu nie posiadali, to zrozumieć nie zdołacie; jeśliście zaś mieli ogród, to zrozumiecie, że potrzebaby było grubym tomem objąć to wszystko, co się tam działo. Najpierw zdawało się, że nie będzie końca kiełkowaniu i ukazywaniu się coraz to nowych roślinek w ziemi, w trawie, w klombach, a nawet w zagłębieniach muru. Potem owe zielone roślinki poczęły okrywać się pączkami, pączki poczęły się rozwijać i ukazywać kolory — wszystkie odcienie błękitu, wszystkie odcienie purpury, karmazynu, złota i fioletu. W owych dniach szczęśliwych sa-