dzono troskliwie kwiaty w każdy kątek, każde miejsce wolne. Ben Weatherstaff przyglądał się, a sam z pomiędzy cegieł w murze wydrapywał wapno i robił zagłębienia, ziemią wypełnione, w które sadził cudne pnącze kwitnące. Irysy i lilje białe snopami można było zbierać, zaś zielone okolenia barwinku napełniły się całą armją białych, niebieskich, złotych ostróżek, dzwonków, mieczyków.
— Jak je też pani kochała! — mówił Ben Weatherstaff. — Lubiła wszystko to, co ku niebu spogląda. I ziemię pani kochała — owszem; kochała, ale mówiła, że to niebo błękitne takie się zdaje zawsze radosne.
Nasionka, posiane przez Dicka i Mary, rosły, jakby różdżką czarodziejską dotknięte. Jedwabiste maki wszystkich kolorów pochylały się setkami przy powiewie wiatru, kwiaty, które od lat już rosły w tym ogrodzie, niejako dziwić się zdawały, skąd się wzięli ci nowi ich opiekunowie. A róże, róże! Z dnia na dzień, z godziny na godzinę ożywiały się, wyrastały z trawy, owijały się około pni, zwieszały z gałęzi drzew, pięły po murach i rozsypywały po nich kaskadę girland. Jasne, świeże listki i pączki — pączki drobne narazie, lecz zwolna coraz większe, pokąd nie rozwinęły się w kielichy pełne woni, która, przelewając się przez brzegi, napełniała sobą ogród cały, przesycała powietrze.
Colin obserwował wszystko, przyglądając się każdej zaszłej zmianie. Co rana przywozili go tutaj i, o ile nie padało, spędzał w ogrodzie dnie całe. Lubił nawet dnie pochmurne. Pragnął leżeć na trawie i przyglądać się «jak wszystko rośnie» — mawiał. Dodawał przytem, że jeśli się umie bacznie przyglądać, to dostrzec można, jak się pączki rozwijają. Można było również zaznajomić się z całym światkiem pracowitych owadów, biegających tu i tam po różnych, nieznanych ścieżkach, noszących często małe źdźbła trawy, pierza lub pożywienia, lub wdrapujących się na trawy, jakby to były
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.