Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

Dick stał, przysłuchując się mowie Colina, a oczy błyszczały mu z podziwu i radości. Orzeszek i Łupinka siedziały mu na ramieniu, na ręku zaś piastował białego królika z długimi uszami i głaskał go, głaskał, podczas gdy królik uszy kładł po sobie i przeciągał się zadowolony.
— Czy sądzisz, że doświadczenie się uda? — zapytał go chcąc wiedzieć, co Dick o tem myśli. Nieraz radby był wiedzieć, co myśli, gdy patrzał na niego, lub na swoje «stworzonka» z tym swoim uśmiechem promiennym.
Teraz też się uśmiechnął, a uśmiech jego był jaśniejszy jeszcze, niż zwykle.
— Ojoj! Naturalnie, że się uda! — odpowiedział. — Czary będą działać tak samo, jak nasionka, kiedy je słońce ogrzewa. Działać będą na pewno. Czy mamy zaraz zacząć?
Colin był rozpromieniony. Mary również. Pod wpływem wspomnień fakirów i derwiszów z ilustrowanych książek, Colin poddał myśl, by wszyscy zasiedli po turecku pod drzewem, tworzącem nad nimi baldachim.
— Tak będzie, jakbyśmy zasiedli w jakiejś niby świątyni — rzekł Colin. — Jestem trochę zmęczony i chciałbym usiąść.
— No, no! Paniczu! — rzekł Dick. — Nie trzeba zaczynać od mówienia, że się jest zmęczonym, bo czary uciekną!
Colin odwrócił się i spojrzał w jego niewinne, okrągłe oczy.
— Tak — to prawda — wyrzekł z namysłem. — Muszę wciąż o czarach pamiętać.

Gdy zasiedli kołem pod drzewem, wyglądali doprawdy tajemniczo i uroczyście. Ben Weatherstaff miał uczucie, że go gwałtem wprowadzili na zgromadzenie pobożnych, na modlitwę. Zwykle z przekonania był przeciwny należeniu do takich zgromadzeń, ale ponieważ tym razem była to sprawa młodego radży, zatem nie bronił sie[1] i, co więcej, pochlebiało

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.