mu to niejako, że go do współudziału zawezwano. Mary była w uroczystem usposobieniu. Dick trzymał królika na ręce i może dawał jakieś znaki czarodziejskie, których nikt nie dostrzegł, bowiem gdy usiadł po turecku, jak inni, kawka, lisek, wiewiórki i jagnię poczęły się zwolna przybliżać i wchodzić do koła, zajmując każde zosobna miejsce wedle własnego wyboru.
— Stworzenia przyszły — rzekł Colin poważnie. — Chcą nam pomóc.
Mary zauważyła, że Colin naprawdę wyglądał prześlicznie. Głowę miał podniesioną dumnie, jakby się czuł rodzajem kapłana, a dziwne jego oczy miały w sobie jakieś blaski tajemnicze. Promienie słoneczne padały na niego poprzez konary drzewa.
— Teraz zaczynamy — powiedział. — Mary, czy będziemy się kiwać wtył i naprzód, jakbyśmy byli derwiszami?
— Ja się nie mogę kiwać na wszystkie strony, bo mi reumatyzm wlazł w kości — rzekł Ben Weatherstaff.
— Czary was wyleczą — rzekł Colin tonem Wielkiego Kapłana — ale nie będziemy się kiwali, dopóki nie będzie wam dobrze. Tymczasem będziemy śpiewali.
— Ja tam nie umiem śpiewać — rzekł Ben Weatherstaff trochę zły. — Jedyny raz, com próbował śpiewać w kościele, to mnie z chóru wyrzucili.
Nikt się nie roześmiał. Wszyscy zanadto byli poważnie nastrojeni. Na twarzyczce Colina nawet najlżejszy cień się nie pojawił. Myślał tylko o czarach.
— Więc sam będę śpiewał — powiedział. I począł nucić, wyglądając nie jak chłopiec z krwi i kości, lecz jak widmo. «Słońce cudne, słońce wiosenne świeci. To są czary. Rozkwitają kwiaty, rozchylają się kielichy róż, korzonki ich w ziemi pracują — to czary. Żyć — to czary; być silnym — czary. Czary są we mnie — we mnie, ze mną są czary. Są ze mną,
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.