Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

są we mnie. Są one w nas wszystkich. Czary są w plecach i chorych kościach Bena Weatherstaffa. Czary! Czary! Przybądźcie, pomóżcie!»
Powtarzał to wiele, wiele razy — nie tysiąc, ale bardzo wiele razy. Mary słuchała, jak zahipnotyzowana. Wydało jej się to równocześnie dziwne i cudne, i byłaby chciała, by to bez końca powtarzał. Bena Weatherstaffa poczęła ogarniać dziwna, słodka senność. Brzęczenie pszczół wśród kwiecia mieszało się z jednostajnością dziecinnego głosiku i usposabiało do snu. Dick siedział z uśpionym królikiem na łonie, a jedną rękę oparł na grzbiecie jagniątka. Sadza odepchnęła wiewiórkę i przytuliła się do jego ramienia, szare powieki opadały jej na senne oczy. Nakoniec Colin ucichł.
— Teraz obejdę ogród dokoła — oświadczył po chwili.
Ben Weatherstaff kiwał się w najlepsze i obudził się nagle.
— Spaliście — rzekł Colin.
— Ani mi się śniło — mamrotał Ben. — Kazanie było wcale dobre, ale muszę wyjść przed ofiarą.
Nie obudził się jeszcze nadobre.
— Przecież nie jesteście w kościele — rzekł Colin.
— Ja? W kościele? Nie-e-e — rzekł Ben, prostując się. — Kto mówił, że jestem w kościele. Wszystkom słyszał. Panicz mówił, że czary są w moich krzyżach. Doktór to nazywa reumatyzmem.
Radża skinął ręką.
— To były niedobre czary — rzekł do Bena. — Będzie wam lepiej. A teraz pozwalam wam odejść do waszego zajęcia. Lecz wróćcie tu jutro.
— Chciałbym widzieć jeszcze, jak panicz obchodzić będzie ogród — mruczał stary.
Nie mruczał ze złości, ale mruczał. W istocie zaś, będąc starym, zatwardziałym uparciuchem i nie wierząc zbytnio