małe schody. Potem musi sobie odejść, zostawić nas samych i wrócić dopiero wtedy, gdy go zawołam.
Począwszy od tego ranka, dnie deszczowe przestały dla nich być postrachem. Gdy lokaj dowiózł fotel do galerji i zostawił ich dwoje samych, zgodnie z rozkazem, Colin i Mary spojrzeli na siebie rozpromienieni. Skoro tylko Mary się upewniła, że Jan zeszedł już nadół, do służbowych pokoi, mógł Colin bezpiecznie wyjść z swego fotela.
— Najpierw przebiegnę kilka razy galerję wzdłuż — mówił — potem sobie poskaczemy, a potem będziemy robili ćwiczenia Boba Haworth’a.
I wykonali nietylko to, lecz wiele innych jeszcze rzeczy. Zrobili przegląd galerji, a między portretami znaleźli i ową małą, nieładną dziewczynkę, trzymającą na palcu papugę.
— To wszystko muszą być chyba moi krewni — mówił Colin. — Żyli oni już bardzo dawno temu. Ta z papugą, to, zdaje się, jakaś moja pra-pra-pra-pra-babka. Ona bardzo do ciebie, Mary, podobna, ale nie teraz, tylko do tej Mary, jaką byłaś, gdyś tu przyjechała. Teraz jesteś wiele pełniejsza i ładniej wyglądasz.
— I ty także — odrzekła Mary, i oboje się roześmiali.
Poszli potem do indyjskiego gabinetu i bawili się słoniami. Odnaleźli buduar z różowej brokateli i dziurę w poduszce, którą wygryzła mysz, ale myszki wyrosły, uciekły, a dziura była pusta. Obejrzeli więcej pokoi i porobili więcej odkryć, niż Mary za swej pierwszej wędrówki. Znaleźli nowe korytarze i zakręty, i schody, i inne stare bardzo obrazy, które podobały im się ogromnie, i wiele starych czarownych rzeczy, których użytku nie znali. Był to dziwnie zajmujący poranek, a to uczucie, że mieszkają w jednym domu z tylu innymi ludźmi, a równocześnie, że są jakby o setki mil od wszystkich oddaleni, było czemś pełnem uroku.
— Bardzo jestem zadowolony, że tu przyszliśmy — rzekł
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.