— Jaką pieśń? — dopytywał.
— Dick paniczowi na pewno zaśpiewa, ręczę za to — odparł Ben Weatherstaff.
Dick zaś odparł ze swym wszystkowiedzącym uśmiechem czarodzieja:
— Znam taką pieśń. Matka mówi, że wierzy w to, że skowronki ją śpiewają, gdy się rankiem ze snu budzą.
— Jeżeli ona to mówi, to ten śpiew musi być ładny — odparł Colin z przekonaniem. — Dicku, zaśpiewaj. Chciałbym tę pieśń usłyszeć.
Dick z prostotą przystał. Pojmował, co czuł Colin, lepiej, niż on sam. Pojmował przez wrodzony instynkt, tak, że sam sobie z tego sprawy nie zdawał. Zdjął czapkę i, wciąż się uśmiechając, rozejrzał się dokoła.
— Musi panicz zdjąć czapkę — rzekł do Colina — i Ben także, i musicie powstać — wiadomo!
Colin zdjął czapkę, słońce zaś oświecało i grzało gęsty włos jego, on zaś w skupieniu patrzył na Dicka. Weatherstaff dźwignął się również z kolan, odkrył głowę ze zdziwionym i trochę rozzłoszczonym wyrazem na swej starej twarzy, jakby nie wiedział, dlaczego właściwie czyni rzecz tak niezwykłą.
Dick zaś stał wśród drzew, róż i kwiatów, i zaczął śpiewać z prostotą, spokojnie, ładnym chłopięcym głosikiem;
Chwalcie Boga, który nam zsyła wszelkie dobrodziejstwa,
Chwalcie Go wszystkie stworzenia tu na ziemi,
Chwalcie Go wy zastępy niebieskie na wyżynach —
Chwalcie Ojca i Syna, i Świętego Ducha. Amen.
Gdy skończył wszystkie cztery zwrotki, Ben Weatherstaff stał spokojnie, zęby miał zaciśnięte, lecz wzrokiem pełnym rozrzewnienia patrzał na Colina. Colin zamyślony był głęboko.