Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

— To śliczna pieśń — powiedział. — Podoba mi się. Może ona oznacza to, co ja odczuwam, gdy mam ochotę wołać, żem wdzięczny czarom. — Zamilkł i rozmyślał, zadumany. — Zaśpiewaj jeszcze raz, Dicku. Mary, popróbuj i ty; ja też spróbuję. To moja pieśń. Jak się to zaczyna? «Chwalcie Boga, który nam zsyła wszelkie dobrodziejstwa...»
I śpiewać poczęli raz jeszcze; Mary i Colin nastrajali głosy, jak umieli, głos Dicka płynął miękko, a donośnie; przy drugim wierszu Ben Weatherstaff energicznie odkaszlnął, zaś przy trzecim z taką mocą przyłączył się do śpiewających, że można się było przerazić; a gdy przyszedł koniec, Mary spostrzegła, że stało się z nim to samo, co w chwili, gdy się przekonał, że Colin nie był kaleką: broda mu się trzęsła i patrzał, i mrugał, a pergaminowa twarz jego wilgotna była od łez.
— Dawniej nie mogłem się nigdy w tej pieśni wiele sensu dopatrzyć — wyrzekł ochrypłym głosem — ale może mi się zczasem w głowie odmieniło. Ale paniczowi, to najmniej z pięć funtów wagi w tym tygodniu przybyło — przynajmniej z pięć!
Colin tymczasem patrzył w ogród na coś, co uwagę jego przykuwało, a na twarzy poczęło malować się zdumienie.
— Kto tu wszedł? — rzekł śpiesznie. — Kto to?
Drzwi w bluszczowej zasłonie otworzyły się zwolna, i do ogrodu weszła kobieta. Weszła przy ostatnim wierszu ich śpiewu i stała, słuchając i przyglądając im się. Na ciemnem tle bluszczu, pośród plam słońca, padającego na jej błękitną suknię przez gałęzie drzew, ze swą ładną, świeżą twarzą, okraszoną miłym uśmiechem, wyglądała na ładnie kolorowany obrazek z jednej książki Colina. Miała, cudne, rzewne spojrzenie, które zdawało się obejmować wszystko i wszystkich, nawet Bena Weatherstaffa i «stworzonka», i każdy pączek kwiatu. Choć weszła tak zupełnie niespodzia-