Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.

z drugiej. Oboje nie przestawali zaglądać w jej poczciwe oczy, oboje nie umieli zdać sobie sprawy z dziwnego uczucia, jakie im to zbliżenie dawało, a było to uczucie spokoju i pewności. Zdawało się, że rozumiała ich tak, jak Dick rozumiał swoje «stworzonka». Nachylała się nad kwiatami i przemawiała do nich, jak do dzieci. Sadza dreptała za nią, kilka razy przemówiła do niej «kau-kau» — i usiadła jej na ramieniu, jak Dickowi.
Gdy jej opowiedzieli o gilu i o pierwszej próbie latania piskląt, roześmiała się słodyczy pełnym, macierzyńskim śmiechem.
— Przypuszczam, że nauczyć ptaszka latać, to to samo, co nauczyć dzieci chodzić, ale ogromnie byłabym zatrwożona, gdyby moje dzieci miały skrzydła zamiast nóg — mówiła.
Ponieważ zaś była taką przemiłą i miała taki przeuroczy, prostoty pełen, sposób bycia, przeto powiedziano jej o czarach.
— Czy pani wierzy w czary? — rzekł Colin, opowiedziawszy jej poprzednio o fakirach. — Mam nadzieję, że pani wierzy!
— O, tak, wierzę — odparła — choć może ja to inaczej nazywam. Ale wszakżeż wciąż na tyle czarownych cudów patrzymy! Ta sama Moc, Odwieczne Dobro, która sprawia, że roślinki żyją i kwitną, że słońce świeci, uczyniła z panicza takiego dobrego chłopczyka i zdrowego — bo poruszyła w nim wolę ku dobremu, a wola natężona czary i cuda działa, i tutaj także zdziałała. I takie oto były te czary. Niech panicz nigdy nie przestanie wierzyć w owo Dobro Najwyższe i niech panicz wie, że świat cały pełen jest Jego. Toż śpiewaliście o Niem, gdym tu weszła.
— Takim był szczęśliwy — rzekł Colin, patrząc na nią swemi cudnemi oczyma. — Nagle zupełnie uprzytomniłem