stąpić swych myśli innemi, pogodnemi. Wędrował nad cudnemi brzegami jezior błękitnych — myśli złe szły za nim, spoczywał na stokach gór, w bukiety wonnego kwiecia spowitych, oddychał balsamicznem, górskiem powietrzem — a złe myśli go nie opuszczały. Ból okrutny złamał go w chwili największego szczęścia, w duszy jego noc osiadła, a nie chciał nigdy promyka jaśniejszego do niej dopuścić. Opuścił i zaniedbał dom i obowiązki. Gdy podróżował, widok jego krzywdę ludziom robił — tak bowiem smutek nad nim ciążył, że atmosferę około siebie smętkiem tym zatruwał. Ludzie obcy przypuszczali, że musi być albo chorym umysłowo, albo mieć jakąś ukrytą zbrodnię na sumieniu. Był to człowiek wysoki, o ściągłej twarzy i przygarbionych plecach, w hotelach zaś zapisywał swe nazwisko, jako «Archibald Craven, Misselthwaite Manor, Yorkshire, Anglja».
Podróżował daleko i szeroko od chwili, gdy widział Mary w swym gabinecie i powiedział jej, że może mieć swój «kawałek ziemi». Zwiedził najpiękniejsze miejscowości Europy, choć nigdzie więcej nad dni kilka nie bawił. Wybierał najcichsze i najbardziej oddalone zakątki. Był na wierzchołkach gór, których szczyty w obłokach się kryły, i spoglądał na inne szczyty, gdy słońce wstawało i takiem je oblewało światłem, że, rzekłbyś, świat się na nowo rodzi.
Lecz cuda te nie oddziaływały na niego aż do pewnej chwili, gdy uprzytomnił sobie, że po raz pierwszy od lat dziesięciu stało się z nim coś dziwnego. Znajdował się w przecudnej dolinie w Tyrolu austrjackim i szedł wśród takich cudów, które byłyby zdolne każdą najsmutniejszą duszę pocieszyć i podźwignąć. Szedł długo, lecz pociechy nie znalazł. Wreszcie poczuł znużenie i, by odpocząć, rzucił się na kobierzec z mchu nad brzegiem strumyka[1] Był to przezroczysty, mały strumień, biegnący radośnie w swem wąskiem łożysku pośród bogactwa wilgotnej zieleni. Czasami wody jego sze-
- ↑ Błąd w druku; powinna być kropka.