z czoła gęste włosy i podniósł ku panu Cravenowi parę wielkich, szarych oczu — oczu pełnych chłopięcego śmiechu i wesela, oczu ocienionych długą, czarną rzęsą, jak frendzlą. Oczy te tak bardzo pana Cravena wzruszyły.
— Kto to?... Co?... Kto?... — jąkał.
Colin inaczej sobie wszystko wyobrażał — nie tak sobie spotkanie układał. A jednak to, że tak wpadł na ojca wśród gonitwy, dobiegając pierwszy do mety, było może nawet lepiej. Wyprostował się, robiąc się, jak tylko mógł, najwyższym, Mary, która się z nim goniła, wypadła równocześnie przez drzwi i pewna była, że przedtem się taił, a teraz dopiero wyprostował się w całej swej wysokości.
— Tatusiu — powiedział — jestem Colin. Pewnie nie wierzysz, tatusiu. Ja sam ledwo uwierzyć mogę. Jestem Colin.
Tak samo, jak pani Medlock, nie mógł pojąć, co znaczą słowa ojca:
«W ogrodzie, w ogrodzie!»
— Tak, tak — trzepał Colin. — Ogród to zdziałał — i Mary, i Dick, i stworzonka, i czary. Nikt o tem nie wie. Trzymaliśmy to w tajemnicy, żeby tobie, tatusiu, najpierw powiedzieć. Zdrów jestem, mogę Mary prześcignąć. Będę atletą.
Mówił to wszystko, jak chłopiec normalny i zdrowy — twarz mu pałała, słowa padały jak grad — a dusza pana Cravena drżała ze szczęścia.
Colin rękę wyciągnął i na ramieniu ojca położył.
— Czy się tatuś nie cieszy? — kończył. — Czy tatuś nie kontent? Będę teraz żył zawsze, zawsze, zawsze!
Pan Craven ręce oparł na ramieniu chłopca i milczał. Przez chwilę mowy odzyskać nie mógł.
— Zaprowadź mnie do ogrodu, dziecko — wyrzekł nakoniec. — I opowiedz mi wszystko od początku.
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.