Obowiązki Bena Weatherstaffa rzadko pozwalały mu oddalić się z ogrodu, lecz dzisiaj wymówił się potrzebą zaniesienia do kuchni warzywa; że zaś pani Medlock zaprosiła go do kredensu na szklankę piwa, zatem był na miejscu — jak tego pragnął — w najdramatyczniejszym momencie, jaki w ostatnich pokoleniach miał miejsce w Misselthwaite Manor.
Przez jedno okno, wychodzące na dziedziniec, widać było kawał trawnika. Pani Medlock, widząc, że Ben idzie z ogrodu, miała nadzieję, że widział pana, a może nawet jego spotkanie z paniczem.
— Widzieliście którego z nich, Weatherstaff? — spytała.
Ben odjął od ust kufel, dłonią obtarł usta i odparł ze znaczącym uśmiechem.
— Naturalnie, żem widział!
— Obu? — dopytywała pani Medlock.
— Obu — odparł Ben. — Dziękuję pani, napiłbym się chętnie jeszcze.
— Razem? — mówiła pani Medlock, śpiesznie napełniając mu kufel.
— Aha, razem! — i Ben jednym haustem wypił połowę kufla.
— Gdzie był panicz? Jak wyglądał? Co do siebie mówili?
— Nie słyszałem — odrzekł — bom stał za murem na drabinie. Ale pani tyle powiem: takie się tam rzeczy działy, o jakich wy tu wszyscy w całym domu nie macie wyobrażenia. A czego się macie dowiedzieć, tego się dowiecie nie długo.
I nie upłynęła ani minuta po wypiciu reszty piwa, gdy skinął kuflem triumfująco w stronę okna, przez które widać było trawnik.
Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.