Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/107

Ta strona została przepisana.

strzeni. Mąż kobiety był drwalem. Rzemiosło to jest wcale korzystne tam, gdzie jedyną gałąź przemysłu stanowi wyrabianie krokwi i desek. Było to na przedwiośniu. Drwal szedł spławiać z innemi tratwy, na południową stronę zatoki. Stając w progu chatki kobieta przyglądała się chmurom przybywającym ze strony południowo-wschodniéj, wiatr wiał chłodny, a mąż jéj mówił towarzyszom, że śpieszyć się powinni, jeśli chcą przybyć na przeznaczone miejsce przed burzą, na którą się zanosiło. Odpłynęli. Istotnie nocy téj zerwał się straszny wicher, straszniejszy niż bywał kiedykolwiek za jéj pamięci. Słyszała jak drzewa skrzypiały i padały z łoskotem na ziemię, a mała jéj chatka chwiała się na swém podmurowaniu, zupełnie tak jak zawieszona na sznurach kołyska jéj dziecka.
Spokojną jednak była i na myśl jéj nie przyszło lękać się czegokolwiek. Gdyby groziło jéj niebezpieczeństwo, mąż-by nie zostawił jéj tak saméj. Myśl ta, domowe zajęcia i pielęgnowanie chorego dziecka oderwały uwagę jéj od burzy wzmagającéj się na dworze. Przytém miała nadzieję, że mąż jéj z ładunkiem wcześnie i szczęśliwie zawinął do portu. Tylko gdy wyszła z domu, aby ptactwo do zagrody zapędzić i wydoić krowę, spostrzegła, że wody podpłynęły pod sam prawie jéj ogródek i usłyszała huk fali w zatoce, o kilka mil oddalonéj. Myślała téż, że dobrze byłoby miéć przy sobie żywą jaką duszę i że gdyby noc była mniéj ciemną, a wicher nie tak straszny i dziecko nie tak ochrzypłe i kwilące, poszłaby do Ryksmanowéj, najbliższéj swéj, o trzy mile mieszkającéj, sąsiadki. Tylko że mąż mógł lada chwila wrócić przemokły i zziębnięty. Źle byłoby, gdyby znalazł chatę pustą.
Sama nie wiedziała dlaczego, ale nie mogła długo zasnąć tego wieczoru. Ogarniał ją jakiś niewytłómaczony niepokój i chociaż na dworze ucichło nieco, ona siedziała i siedziała. Próbowała czytać pismo święte albo jaką mniéj pobożną historyę, ale litery i słowa wirowały bezładnie przed jéj oczyma, aż nakoniec zwróciła się do żywéj księgi, spoczywającéj w kołysce, o białych, życiem nie zapisanych jeszcze kartach. Myślała co przeznaczenie wyryje na nich? Myślała o dalekiéj przyszłości i o wielu, wielu innych rzeczach, a sen, jak nie chciał, tak nie chciał kleić jéj powiek. Musiała już być druga po północy, kiedy położyła się, nie zdejmując z siebie odzieży. Jak długo spała, nie wié. Gdy się przebudziła ze snu ciężkiego, stała na środku izdebki tuląc do łona dziecię, cała drżąca i przerażona. Dziecko téż płakało. Chodząc tedy po izbie tam i napowrót, uspokajała je, jak mogła. U drzwi dał się słyszéć szelest. Nie myśląc już o powrocie téj nocy męża, z bojaźnią drzwi uchyliła. Był to Pete, stare, poczciwe, domowe psisko. Zmoczony, zbiedzony przy-