Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/109

Ta strona została przepisana.

chwiejących się i z każdą chwilą mogących w wodę zanurzyć gałęzi, odwróciła się, by po raz ostatni spojrzéć na swą chatkę. Dziwna to była rzecz, że mogła o tém myśléć w téj chwili, ale pożałowała, że nie włożyła przynajmniéj na siebie najlepszéj swéj odzieży. Potém zaczęła modlić się gorąco, prosząc Boga, aby mąż jéj, gdy wróci, zastał choć ślad swego domostwa. Czy téż dowié się on kiedy, co się stało z nią i z dzieckiem? Niedługo nad tém rozmyślała, obecna chwila pochłonęła jéj uwagę, arka zbawienia chwiała się porywana sprzecznemi wiry. Pies niepokoił się, czołgał, skowyczał aż spadł nieborak, strącony silniejszém wstrząśnieniem. Wciągnęłaby go napowrót, cóż, kiedy biedne zwierzę zupełnie straciło głowę, odpłynęło od niéj — i już nie wróciło. Została tedy sama z dzieckiem, pośród powodzi i nocy. Światło, błyszczące czas jakiś w dali, w jéj opuszczonéj chatce, zagasło. Nie wiedziała, gdzie ją niosą wzburzone fale. W oddali znikały bielejące zrazu wybrzeża półwyspu i zdawało się jéj, jak gdyby wody niosły drzewo, na którém płynęła, w kierunku upływu rzeki ku morzu. Musiała rzeczywiście znajdować się wówczas na wirach powstałych ze starcia się dwóch prądów: rzecznego i morskiego. Rozumiała, że jeśliby przypływ zaczął opadać, nim ją pochłoną fale morskie, lub nim miejsce ochrony jéj rozbije się między dwoma prądami, znalazłaby przystań na górzystym wybrzeżu półwyspu i mogłaby tam doczekać opóźniającego się śmiertelnie świtu. Niekiedy zdawało się jéj, że słyszy w oddali wystrzały, ryk bydła i beczenie trzody. Nie, to tylko jéj serce kołatało tak w piersi głośno, to własne myśli jéj tak dzwoniły w uszach. Zziębłą była, skostniałą; trzymająca gałąź ręka jéj zdrętwiała. Wtém dziecko zapłakało boleśniéj. Chciała użyć zwykłego sposobu ukojenia i podała mu pierś swą... Wielki Boże! pokarm się zatrzymał! Wtedy ogarnęła ją rozpacz, ukryła twarz w kołdrze i zapłakała gorzko.
Gdy podniosła głowę, spienione fale, jak białe żagle owijały ją zewsząd. Drzew jéj płynęło w innym już kierunku. Wciągnęła do spieczonych ust trochę wody tak słonéj i gorzkiéj jak łzy spływające po jéj twarzy. Błysnął jéj słaby promień nadziei. Choć unoszące ją drzewo spływało ku morzu, wiatr ucichł, cisza, grobowa cisza zaległa dokoła, słychać było plusk wody prześlizgającéj się po chropowatém pniu drzewa, zresztą wszystko dokoła było głuchą ciszą i nieprzejrzystą nocą. Aby tę ciszę przerwać i przekonać się, że głos jéj nie zamarł w piersiach, przemówiła głośno do dziecka. Myślała wówczas — dziwna rzecz, że o tém lub o czémkolwiek myśléć mogła — jak okropną musiała być noc, w któréj arka Noego zatrzymała się na szczycie Araratu, ponad światem zalanym powszechną powodzią. Myślała o rozbitkach czepiających się za