Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/117

Ta strona została przepisana.

niona twarz nieznajomego, z którą się już byli oswoili tragarze i robotnicy portu, znikła. Nieznajomy udał się do obserwatoryum, w celu wyręczania strażnika. W pytaniach, które zadawał, tyle było naiwności, nieświadomości i dziecięcéj niemal ufności, że sporo upłynęło czasu, zanim zrozumiał manipulacyę telegrafu i sygnałów.
— Jak długo trzeba czekać na przybycie oznaczonego okrętu? — spytał naprzykład.
Zagadniony strażnik nie umiał dać stanowczéj odpowiedzi.
— Zdarza się rozmaicie.
— Czy zdarza się czekać czasem i rok cały?
— Ba! Bywały wypadki, że okręty uważane za zginione, po paru dopiéro zjawiały się leciech.
Nieznajomy odchodząc uścisnął silnie dłoń strażnika.
Znów upływały tygodnie, miesiące, a oczekiwanych jak niéma tak niéma! Przypływały statki kupieckie, zawijały parowce, przeróżne powiewały flagi, echo po wybrzeżnych wzgórzach roznosiło radosne salwy — zawsze, i codzień, w porcie, w tłumie ludzi, widziéć było można łagodną i cierpliwą twarz wyczekującego mechanika. Wzrok jego tylko nabrał z czasem gorączkowego połysku, a potém — stał się błędnym...
— Czy nie zmylili drogi? Na tych nieznanych, bezbrzeżnych, a tak jednostajnych przestworach wód zabłądzić łatwo.
Rozpytywał majtków, podróżnych, kapitanów okrętów — napróżno!
Czy go opuściła nadzieja?...
Udał się po raz drugi do obserwatoryum. Strażnik nie miał czasu na próżne gawędy, odszedł zatém z niczém.
Zapadł wieczór — wdrapał się na strome wybrzeże, usiadł twarzą do morza zwrócony i tak przesiedział noc całą.
Gdy lekarze, wnosząc z błędnego, szklistego jego wzroku, zadecydowali, że już bezpowrotnie postradał zmysły, zaopiekował się nim znający jego niedolę tawarzysz rzemiosła. Nie przeszkadzało mu to udawać się codziennie nad morze i wyczekiwać jéj i dzieci i owego mającego ich przywieźć okrętu. Wyobrażał sobie, że okręt ów, od tak dawna wyglądany, nadpłynie nocą. Nadzieja ta ożywiała go. Pragnieniem jego było zastąpić strażnika przy obserwatoryum i co wieczór, regularnie udawał się nad morze.
Tak przeszły całe dwa lata! Okręty przypływały i odpływały — on czekał cierpliwie, spokojnie.
Mało kto go znał zresztą; nikt się nim nie zajmował i, gdy pewnego poranku nie wrócił, nie zauważano nawet przez dni parę jego nieobecności.