Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/132

Ta strona została przepisana.

— Służyłem ma za sekundanta w całym tuzinie pojedynków, nigdy nie widziałem go tak wzruszonym.
Oba strzały rozległy się jednocześnie. Prawa ręka Oakhurst’a opadła obezwładniona, o mało mu się pistolet nie wyśliznął z odrętwiałéj dłoni. Bol pokonał siłą woli, pistolet pochwycił w drugą rękę. Zapanowała cisza, któréj zdawało się nie będzie końca... Ozwał się przyciszony i przyśpieszony głos pułkownika:
— Trafiony w same żebra... biegnij po pomoc...
John spojrzał pytająco na drugiego sekundanta, lecz nie słuchając jego odpowiedzi, nastawiał ucha na bardziéj oddalone głosy. Zawahał się, postąpił naprzód, znów przystanął... Zwarta przed chwilą na uboczu grupa ludzi rozwarła się, lekarz wyszedł naprzeciw niemu.
— Chcę coś panu powiedziéć — rzekł — wiem, jak mało pan masz czasu do stracenia, lecz — tu głos zniżył — obowiązek nakazuje mi uprzedzić pana, że tamten mniéj go ma jeszcze.
Z oczu Oakhurst’a biła taka rozpacz, że się aż lekarz cofnął.
— Pan jesteś zraniony — zawołał, ujrzawszy bezwładnie zwieszoną jego rękę.
— Zadraśnięcie — odrzekł pośpiesznie, a potém z wybuchem gorzkiego śmiechu: — Nie mam dziś szczęścia! — zawołał. — Ale zobaczmy, czego chciéć on może.
Wyprzedził lekarza, po chwili był przy konającym. Ten leżał spokojnie pośród przerażonych i pognębionych przyjaciół. Zwykle chłodna twarz Oakhurst’a wzburzona była nad wszelki wyraz, gdy przyklęknął przy nim i pochyliwszy się ujął za rękę.
— Chciałbym pomówić z tym dżentelmanem na osobności — ozwał się konający, zwykłym sobie rozkazującym tonem.
Odstąpili. Chwilę patrzał wprost w oczy przyjaciela.
— Mam ci coś do powiedzenia, John.
Mniéj bladą była twarz konającego niż ta, która się ku niéj pochylała. Tyle w niéj było rozpaczy, taki brak nadziei, tyle bólu, oczekiwania śmiertelnego i więcéj niż śmiertelnego, bo życie rozłamującego ciosu, taka się na niéj malowała żywa, głęboka zazdrość dla losu umierającego, że ten ostatni pomimo osłabienia, uczuł się wzruszonym i uśmiech ironii wijący się przedtém po jego ustach, ustąpił miejsca współczuciu.
— Daruj mi to, co ci powiem — począł ciszej, a głos mu słabł co chwila — nie mówię tego w gniewie, ani przez zemstę... lecz obowiązek każe... nie umarłbym spokojnie, gdybym ci nie otworzył oczu... wszystko to funta kłaków nie warte... i niéma na to już rady... tylko, widzisz-bo, powinienem był paść nie z twojéj, ale z Decker’a ręki...