Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/138

Ta strona została przepisana.

się potykała i wysadzała ją z siodła. Ale i ta próba ułagodzenia towarzyszy podróży nie nawiele mu się przydała. Wprawdzie „Księżniczka“ z rozbudzoną zalotnością poprawiła smętnie u kapelusza zwieszające pióro, ale rozzłoszczonéj matki Shipton nic przejednać nie zdołało a wuj Bill gradem przekleństw obsypywał wszystkich obecnych i nieobecnych.
Dążyli do Sandy Bar, osady o dzień drogi oddalonéj, niezarażonéj jeszcze epidemią cnoty i otwartéj przeto dla włóczęgów wszelkiego rodzaju. Droga wiodła przez piętrzące się coraz wyżéj góry. Pora roku była spóźniona i umiarkowany klimat dolin zmieniał się tu w zimny i wilgotny. Wzbijająca się w górę droga stroma była i wązka. Około południa już „Księżniczka“, zsuwając się nawpół omdlała z siodła, oznajmiła, że się „ani krokiem nie ruszy daléj“. Chcąc-niechcąc musiała zatrzymać się cała karawana a miejsce sprzyjało dla wypoczynku. Była to kotlina głęboka. Las otwierał się w obszernéj elipsie, po-za drzewami sterczały skały nagie, spiętrzone, chylące się nad krawędziami przepaścistego wąwozu. Tylko czy rozsądnie było popasywać zgoła? Miser Oakhurst, wiedząc, że mają przed sobą więcéj jeszcze niż połowę drogi i brak zapasów podróżnych, radził filozoficznie „nie liczyć lew przed skończeniem gry“. Ale gdzie tam! Mieli przecie podróżne flaszki z whiskey, a to im starczyło za pokarm, ciepło, wygodę. Wkrótce téż whiskey wywarło skutki: wuj Bill zaniechał wojowniczych wycieczek i popadł w głupowate osłupienie, matka Shipton chrapała a sama „Księżniczka“ chwiała się rozmarzona. Oakhurst pozostał oparty o skałę, w obojętném wyczekiwaniu, aż się wytrzeźwią.
Miser Oakhurst nie pijał. Dowodził, że nie znosi trunków. Wistocie zaś powołanie to jego wymagało nieskończenie wiele trzeźwości, przenikliwości, rozwagi, zimnéj krwi. Teraz, patrząc na swych przygodnych towarzyszy, oddawał się niezwykle melancholijnym rozmyślaniom. Po raz pierwszy samotność jego, koczownicze życie, padoły, któremi kroczył, obyczaje, zamiłowania, nałogi i błędy, uprzytomniły mu się wyraźnie i piersi zgniotły nieznanym dotąd żalem i tęsknotą. Starał się odpędzić od siebie nie wesołe te myśli i oddał się powszednim zajęciom. Opylił starannie wykwintną odzież, obmył twarz i ręce i przy drobnych tych czynnościach, zapomniał niemal o tém, co mu przed chwilą dotkliwie dolegało. Nie przeszło mu wprawdzie ani razu przez myśl, że się może odłączyć od słabszych i występniejszych, przez traf ślepy zesłanych mu towarzyszy, czuł jednak, że go opuszcza umysłowa i moralna równowaga, że go nic już nie podtrzymuje na duchu. Obejrzał się po nagich ścianach brunatnego granitu. Na sto stóp wysokości piętrzyły się one po obu stronach przypadłego do ich stóp lasu.