Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/153

Ta strona została przepisana.

dali śpiew cichy, dziecinny. Przypomniała sobie poddasze, weszła na wschody.
Skośny promień słońca, spływając z nizkiego okienka, na długie i nizko sklepione poddasze, przerzynał jego mroki świetlanym słupem, w którym wirowały niezliczone snopy iskier, rozpalając prawdziwą aureolę dokoła rudowłoséj główki dziewczynki, siedzącéj na ziemi i trzymającéj na kolanach lalkę, z którą ciągnęła dawno snadź zaczętą rozmowę. Właśnie w chwili gdy mistres Thetherick zlekka uchyliła drzwi mrocznego poddasza, dziewczynka lalkę swą strofowała za to, że nie umie określić czasu, a strofując naśladowała doskonale wyrażenia i intonacye głosu mistres Thetherick, powtarzając dosłownie to, co z ust jéj przed godziną na dole słyszała. Gdy jednak oznajmiła już stanowczo, ostro i oschle lalce, że „mamą jéj nie jest“, dodała tkliwie i łagodnie, że jeśli „lala będzie bardzo, ale to bardzo grzeczna, to mamą jéj zostanie i pokocha ją czule.“ Na niewesołe usposobienie, w jakiém się znajdowała mistres Thetherick, widok ten nieprzyjemne wywarł wrażenie. To puste, nagie, ciemne poddasze, ta lalka — potwór, któréj ludzkie rozmiary tém przenikliwsze przy bezwładności i milczeniu wywierały wrażenie; ta drobna, żywa istotka przemawiająca tak słodko, wszystko to wzruszało wyobraźnię sentymentalnéj poetki. Nie zdołała oprzéć się chęci zużytkowania tak bogatego materyału. Przepyszny temat do poematu, byle nieco więcéj cieni... byle naprzykład to opuszczone dziecię siedziało tak z lalką — potworem w objęciu u wezgłowia dopiéro co zmarłéj matki... Wiatr jęczy w kominie... nie, w wieży pałacu, a wtém...
Wtém usłyszała kroki na dole w sieni. U drzwi rozlegało się nieśmiałe i dyskretne pukanie laski pułkownika.
Zbiegła śpiesznie, spotkała nadchodzącego, przed zdumiałym i nierozumiejącym o co rzecz idzie, wybuchnęła oburzeniem. Nie bez przesady, nie bez poetycznego bezładu opowiedziała mu tę dziwną przygodę.
— Nie! nie! — wołała rozdrażniona, chociaż nikt jéj nie zaprzeczał — wiem, że wszystko to było obmyślaném, zgóry ukartowaném. I pomyśl pan tylko! nędznik ten bez serca, opuszcza własne swe, rodzone dziecię i to w podobny sposób!
— Wstyd, hańba! hm! tego... — bełkotał pułkownik nie mając wyobrażenia, o co idzie, a tak dalece nie domyślał się, że chociaż wydymał swą dekę piersiową, chociaż na rozdrażnioną kobietę sypał grad spojrzeń to ponurych to tkliwych, błagających to znów zwycięskich, mistres Thetherick zwątpiła jakoś po raz pierwszy o istnieniu doskonałéj harmonii dwóch dusz...
— Nie warto! — zawołała gwałtownie, odpowiadając na nie-