Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/158

Ta strona została przepisana.

po drodze kmotrowi. Łatwo wyobrazić sobie, jaka wściekłość ogarnęła pułkownika, gdy w następnym tygodniu, na podanym sobie z pralni Fung-Ti rachuaku, poznał część swéj wymownéj epistoły, któréj inne części rozleciały się w ten sam sposób po mieście. Ah-Fe postąpił niegodnie. Może mu to wybaczą ci, którzy zechcą wysłuchać przygód jego dalszéj podróży.
Dwa razy wypchnięto go z dyliżansu, gdzie sąsiedztwo „palącego opium“ uznano za ubliżające dwom pijanym przedstawicielom wyższéj, inteligentnéj, kaukaskiéj rasy. W inném miejscu napadł na niewinnego i obił go przechodzień, życzący tém dowieść swéj chrześcijańskiéj wyższości. W Dutch-Flat okradły go bratnie ręce. W Sakramento przyaresztowano go i srogo strofowano za to chyba, że nie dał powodu do użycia przeciw sobie prawnych kroków. W San-Francisko omało go nie ukamienowała młodzież, opuszczająca szkoły publiczne. Tuląc się do murów, unikając miejsc wrzących oświatą, przez ciasne zaułki, udało mu się dotrzéć do zamieszkałéj przez Chińczyków dzielnicy miasta.
Nazajutrz przyjęty został do pralni Chy-Fook’a, w następny zaś piątek roznosił klientom bieliznę.
Popołudnie mgliste było i szare, takie, jakie bywa w San-Francisko, bez świateł i cienia, ziemię i niebo oblekające właściwym sobie, bezbarwnym odcieniem. Wiatr szalał po ulicach, a szare kamienice wyglądały opuszczone i opłakane. Huragan był tak silny, że na rogu ulicy Ah-Fe zmuszony był postawić kosz z bielizną na ziemi i odpocząć chwilę. Biedny Ah-Fe! nie mógł na żaden sposób uwierzyć w utarte przysłowie o łaskawości niebios dla strzyżonych owieczek. W prostocie swéj zresztą nie odróżniał świstu wiatru od świstu kamieni, rzucanych wprawną dłonią malców, a że była to właśnie godzina, w któréj młodzież opuszczać zwykła szkoły i wetując sobie czas strawiony na kształceniu umysłu, kształcić, z niczém niehamowaną swobodą, inne swe instykty, podniósł swój ciężar, przyśpieszył kroku i po chwili znalazł się na ganku małego domku.
Domek to był wiejski niemal, jeden z tych, których widać tyle w San-Francisko. Otoczony skąpą, opyloną zielenią, z pustą werendą u wnijścia i ponurym nad nią balkoném, na którym nikt nigdy nie siadywał. Drzwi otworzyła służąca, spojrzała obojętnie na kosz i na Chińczyka i wpuściła go niby domowe, niezbędne, ale niemile widziane zwierzę. Ah-Fe wszedł na wschody, uchylił drzwi do pokoju i stawiając kosz z bielizną na ziemi, zatrzymał się u progu.
Kobieta z dzieckiem na kolanach, siedząca w szarém świetle przy oknie, podniosła się z siedzenia. Chociaż poznał ją odrazu,