Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/194

Ta strona została przepisana.

tam nic, ale to nic zgoła oprócz asfaltu. Zażądał chustki od nosa. Będąc najbliżéj, podałem mu moję. Przykrył ją kawałkiem jedwabnéj materyi, potém szalem i stając nad tém, począł monotonnym głosem, pochylając się tam i nazad, wygłaszać jakieś żałosne zaklęcia.
Czekaliśmy w milczeniu, co z tego wyniknie. Zdala, przy akompaniamencie stłumionego tego zaklęcia, dolatywał głos miejskiego zegara, turkot wozów przejeżdżających ulicą ponad nami. Wyczekiwanie, ten śpiew grobowy, to światło zaćmione pod nizkiém sklepieniem, zawierającém się w głębi nad posągiem jakiegoś dziwacznego bożka chińskiego, lekki dym opium, zapach jakiś odurzający, niepewność tego, cośmy ujrzéć mieli, przejmowały nas dreszczem niewyraźnym. Spoglądaliśmy po sobie z wymuszonym, niepewnym uśmiechem. Wrażenie to wzmogło się jeszcze, gdy Hop-Sing podniósł się z miejsca i nie mówiąc ani słowa wskazał na środek izby.
Coś się tam pod szalem znajdowało... najpewniéj było tam coś. Lekkie zrazu wydęcie, zarys zaledwie dojrzany, lecz z każdą chwilą wyraźniejszy. Tymczasem śpiew trwał ciągle, pot spływał z czoła magika, a szal podnosił się, wydymał, formy rysowały się coraz wyraźniéj... nie! nie ulegało już wątpliwości, że się pod nim znajduje drobna, ludzka istota! Niektórzy z nas pobledli, wszystkim było nieswojsko jakoś. Szczęściem redaktor gazety ruszył konceptem, który choć nie osobliwy, dobrze w téj chwili został przyjęty. Jednocześnie śpiew ustał, magik zręcznie podjął szal i... ujrzeliśmy na chustce méj śpiące drobne chińskie niemowlę.
Entuzyazm nasz zadowolnić mógł magika i choć nieliczni byliśmy, wyrażał się głośno, tak głośno, że zbudził dziecię, rocznego chłopca, podobnego do Kupida wyrzeźbionego w sandałowém drzewie. Niebawem jednak dziecię znikło w równie tajemniczy sposób, jak ten, w jaki się dopiéro zjawiło.
Spytałem, czy magik był ojcem tego pięknego dziecięcia?
— Nie wiem — odrzekł nieprzenikliwy Hop-Sing, z ukłonem oddając mi moję chustkę.
— Miałżeby na każde przedstawienie nowe dziecię? — spytałem.
— Kto wie, być może.
— Lecz cóż się z tém stanie?
— Co się wam podoba, panowie — odrzekł z uprzejmym uśmiechem. — Możemy uważać siebie za ojców chrzestnych i opiekunów urodzonego tu dopiero dziecięcia.
Dwa rysy odznaczały w 1856 roku nasze kalifornijskie zbiegowiska: szybkość inicyatywy i wspaniałomyślna hojność na cele dobroczynne. Najskąpsi ulegali ogólnemu prądowi. Związałem rogi