Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/207

Ta strona została przepisana.

łecznéj. Aby człek żonaty, ojciec rodziny, nie młody, schorowany, stojący jedną nogą w grobie, wdawał się w miłostki i to z kim jeszcze! Nie, to przechodziło dozwolone granice pobłażania, to zakrawało istotnie na zgorszenie!
W miesiąc może potém, wracaliśmy z wesołéj zabawy: ja, kochany Smith, dowcipny Jones, wykwintny Robinson i innych kilku. Słońce weszło już było wysoko, a myśmy szli ulicą gwarząc i śmiejąc się głośno. Wtém wyminęła nas karetka. Zatrzymała się, z wewnątrz zawezwał mnie dobrze znany głos doktora.
— Przepraszam — rzekł — jeśli przerywam zabawę, lecz mam ci coś do powiedzenia. Ów nasz znajomy, wiesz ów chory na serce... zajmował cię, prawda? Otóż przybyłem zapóźno. W takich wypadkach przybywa się zawsze zapóźno, chwila jedna, jedno oka mgnienie...
— Umarł!
— Nagle. Wiesz, przypływ krwi do wzdętéj już arteryi. Osobliwy-bo to widzisz wypadek. Lecz może cię zatrzymuję, nie? tém lepiéj, więc słuchaj. Pamiętasz tę kobietę, baletnicę w różowéj sukni? Gdym jéj powiedział otwarcie, co myślę o stanie jego zdrowia, napisała do niego. Pośpieszył na wezwanie i trupem padł na jéj progu...
— Niegodziwa! Mogła się go przecie zręczniéj pozbyć... No! kobiety!
— Zapewne, tylko nie zrozumieliśmy się tym razem. Chciałem powiedziéć, że go ta kobieta kochała i, wróciwszy ode mnie, wyznała mu to.
— Co? Jak?
— A tak. Szczęście go zabiło. Tegośmy do kaduka nie przewidzieli! A co, mówiłem, że wypadek osobliwy, wart opisania... co?
— Ależ, doktorze! niémasz w tém krzty morału.
— Czy tak? Hm! Do widzenia! John, ruszaj!