Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/213

Ta strona została przepisana.

— Ha! — nie tracąc rezonu odparł chłopak — czasem noszą kapelusze, czasem nie. Kto to może wiedziéć! Takie to sprytne, te bestye!
Tu z większym zapałem, niż zoologiczną ścisłością, począł bajać niebywałe dziwy o kalifornijskiéj faunie. Johnson niecierpliwy, ponury wzrok wlepiał uparcie w ziemię.
— A węże, Tom, węże? — przestraszonym szeptem przerwał opowiadającemu.
— O, węże — rzekł Tom — węże nie kąsają nigdy, przynajmniéj ten gatunek, który tu widzisz, wuju Ben, nie kąsa nigdy, nie bój się, bądź spokojny! Ot, niéma już ich, uciekły! Wuju, pora zażyć lekarstwo.
Na te słowa porwał się z miejsca Johnson i miał już pień przeskoczyć, gdy go uprzedził Tom i ujmując za rękę, podał z kieszeni wyjętą flaszę. Johnson zatrzymał się, nieśmiało, niedowierzająco spojrzał na flaszę, w drżące ujął ją palce.
— Jeśli już tak koniecznie chcesz?... Ale słuchaj, powiesz „dosyć“, powiesz?
Flaszę do ust podniósł, pociągnął...
— Dosyć! — zawołał Tom i Johnson zmieszany, zawstydzony oddał mu flaszę natychmiast. Twarz się staremu zarumieniła nieco, wzrok uspokoił, na ramieniu Toma wspierająca się ręka nie tak już drżała.
Droga ich wiodła wzdłuż Table Mountain. Błędny to, samotny szlak dziewiczy — rzekłbyś — i stopą ludzką nietknięty, gdyby tu i owdzie nie walające się skorupki ostryg, kawałki szkła potłuczonego, porwane szmaty papieru i tym podobne odpadki cywilizacyi. Do potrzaskanego pnia olbrzymiego drzewa przylgnęły szaro kudły, pozostawione przez niedźwiedzia, a pod krzakiem, naprzeciw, złociła się etykieta na pustéj butelce. Z pod złamanego pudełka od tytoniu, ozdobionego fotografią wziętéj jakiéjś tanecznicy, wysuwała się głowa grzechotnika. Droga ta wiodła do gruzów zbróżdżonych, popękanych. Porozrzucane, źle ociosane belki, koryta, upusty, żwir, błoto, trzaski i rzucona od niechcenia lepianka, znamionowały mieszkanie Johnsona.
Lepianka służyć miała za schronienie od zimna i niepogody, zresztą odpowiadała najzupełniéj miejscowemu krajobrazowi; było to legowisko ludzkie poprostu, o wiele mniéj ozdobne i schludne, niż legowiska wielu czworonożnych. Ptaki, które tu zlatywały za pożywieniem, napełniały powietrze świegotem, dziwując się jakoby téj pierwotnéj architektonice. Nieschludne to było chociaż obszerne, zatęchłe, chociaż materyał świeży był i surowy, a jeśli w dnie pochmurne mrok tu zalegał głęboki, w dnie słoneczne za to promie-