Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/214

Ta strona została przepisana.

nie słońca natrętne, rażące bywały. Owocem pracy, któréj się Johnson w rzadkich chwilach trzeźwości oddawał, były bezładne wyżłobienia w skłonie góry, jamy, przykryte nagromadzoném śmieciem, groty, nieudolne podziemnego szybu próby, które w danéj chwili okazać się mogły przecie przydatnemi. Nazewnątrz słońce, olśniewające a bezbarwne, grzało, paliło raczéj do tego stopnia, że się aż wywinęły w górę skrzydła dachu z kory skleconego, a jodły łzy żywiczne roniły. W wydrążonéj w skale grocie, do któréj Tom wprowadził Johnsona, chłodno było. Tu i owdzie wilgoć, zbierająca się we wklęsłościach skały, utworzyła małe kałuże, ze ścian popękanych sączyły się perliste krople wody.
Johnson i Tom z widoczném zadowoleniem rzucili się na skalistą, mokrą ławę. Przez chwil kilka milczeli, oddychając ciężko i patrząc obojętnie na żar słoneczny, od którego ujść zdołali.
— Cobyś powiedział — przemówił wreszcie, w dal słoneczną zapatrzony Johnson — cobyś powiedział o małéj partyjce? Tak np. stawka... tysiąc dolarów?
— Ej, tysiąc — nie zwracając nawet spojrzenia, obojętnie odrzekł chłopiec. — Gdybyś przynajmniéj, wuju, powiedział pięć tysięcy...
Johnson zdawał się rozważać, po chwili zaś:
— A cóż ci winien jestem? — spytał.
— Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy i pięćdziesiąt dolarów — bez zająknienia odrzekł Tom.
Stary ważył w myśli.
— Zgoda — odrzekł — jeśli wygrasz, będzie okrągłych sto osiemdziesiąt tysięcy... Nie więcéj! Gdzie karty?
Karty znajdowały się w starém pudełku, umieszczoném w wyżłobieniu skały, tuż ponad głową Johnsona. Karty stare, brudne, lepkie. Rozdał je Johnson niepewną ręką, z wysiłkiem, grając zaś, kręcił tak wyraźnie, że się aż Tom odwracać musiał i pokaszliwać. Wkrótce zachęcony przykładem, dla zrównoważenia szansy, od czasu do czasu dobierał téż sobie lepszą kartę, w ten sposób ślepéj dopomagając fortunie. Gra ciągnęła się leniwo. Johnson wygrywał. Wyciągał z kieszeni pugilares i kreślił ołówkiem drżącą ręką niewyraźne hieroglify. Gdy wreszcie grać przestali, wyciągnął z kieszeni coś nakształt odłamka czerwonego kamienia.
— Jeślibyś — począł, podsuwając kamień ów do chłopca, a twarz jego przybrała znów wyraz przebiegłości — jeślibyś, mówię, znalazł przypadkiem tę oto rzecz, cobyś pomyślał, hę?
— Nie wiem — lakonicznie odpowiedział Tom.
— Myślałbyś może — ostrożnie ważąc słowa, ciągnął stary — myślałbyś, że to złoto, hę?... a może srebro, hę?