Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/219

Ta strona została przepisana.

myśl jasną, stałą: dopaść do wód tych, zanurzyć się w nich, przepłynąć, mniejsza o to, jak — byle stanęły jako przedział między nim a trapiącemi go marami, byle mógł zatopić w ich głębiach bezdennych, prześladowców swych, byle mógł zmyć w nich wszystkie plamy, wszystkie pamiątki przeszłości. Z niesłychaną szybkością, ze zwierzęcą rzutkością przeskakiwał z głazu na pień zgniły, tu zaczepiając o zjeżone krzaki, tam o wijące się zielsko, ówdzie znowu zapadając w doły piaszczyste dopóty, dopóki potykając się tak, zrywając, tocząc, spadając, nie dotarł do brzegu. Wyprostował się wtedy, zachwiał, zatoczył, rozkrzyżował ręce... i padł na głaz, zawalający łożysko potoku.
Ponad jodłami Deadwood’u wzniosło się gwiazd kilka. Potém wiatr powstał, jednym powiewem zachwiał skał skłonem i zmarszczył wód zwierciadło. Miejsce, w którém padł ów człowiek, przedstawiało nagły skręt w biegu rzeki. Z zapadającą nocą zdawało się, że wody wytryskują z tajemniczych ciemności i biegną znów się z niemi połączyć. Wraz z wodą, prześlizgały się i nikły zgniłe trzaski, szumowiny płóczkarni, jak gdyby prąd potoku śpieszył wtłoczyć w cień odpadki grubéj i nieprawidłowéj cywilizacyi. Rzecby téż można, że wichrem wzdęte fale, pieniące się naokoło głazu, na który, jak martwy, padł ów człowiek, czatują na nową zdobycz, by ją pociągnąć ze sobą ku bezdennym morzom.
Wielki zapanował spokój. W przezroczystém, nocném powietrzu rozległ się odgłos pocztarskiéj trąbki, z brzegu nadbiegły echa śmiechów i głosów różnych, brzęk dzwonków i ostróg, na gościńcu zaturkotały koła przejeżdżającego dyliżansu, zatętniły końskie kopyta, zamigotały latarnie i znów wszystko ucichło. Księżyc wypłynął w pełni ponad skupione na horyzoncie gór szczyty. Najpierwszy, nakształt trupiéj czaszki, pobielał kredowy czerep wierzchołka Deadwood’u. Wkrótce od grzbietu skały padający cień zaczął się cofać powoli, odsłaniając, jedne po drugich, krzywe pnie drzew i wązkie, wężowe skał czeluście. Zwarte obręby nadbrzeżne zabarwiły się srebrzysto od góry, czarno od spodu. Posuwając się tak powoli, srebrna smuga księżyca wśliznęła się w głąb' przepaści. Zakipiały pocałunkiem jasnym rozświecone wody... Tylko na głazie, zawalającym łożysko potoku, na który padł był z wieczora, nie było człowieka... a potok spływał ku morzu...


— A czy niéma tam czasem czego dla mnie? — pytał w tydzień potém Tom Islington wchodzącego do gospody Billa.
Bill towarzyszącemu sobie mężczyźnie wskazał chłopaka.