Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/239

Ta strona została przepisana.

— Męczy go reumatyzm — rzekł — potrzeba go natrzéć spirytusem.
Butelka próżną była. Dick Bullen z przymuszonym uśmiechem wylał w nią swój kieliszek, inni uczynili toż samo.
— Może wystarczy — rzekł „stary“, znikając za przepierzeniem wraz ze spirytusem i kawałkiem flaneli. Chociaż przymknął drzwi za sobą, goście słyszéć mogli następującą rozmowę:
— A teraz, synku, gdzie cię boli?
— I tu, i tam... czasem tu... tutaj najmocniéj nacieraj... jeszcze... tu... mocniéj...
Zawieszenie rozmowy zapowiadało podwojoną funkcyę nacierania. Potém Johnny:
— Piękna pogoda! niéma co mówić.
— Tak, synku.
— Czy to prawda, że jutro Boże Narodzenie?
— Właśnie, synku! Jak ci teraz?
— Lepiéj... ale nacieraj jeszcze... niżéj. Czy wszędzie Boże Narodzenie?
— Wszędzie.
— Czemu?
— Hm! — to taki dzień.
Objaśnienie to musiało być wystarczającém, gdyż nastąpiło po niém znów milczenie i silne tarcie, a potém znowu ozwał się Johnny:
— Wiesz, co ona mówiła? Mówiła, że na Boże Narodzenie wszędzie, każdemu dają kolendę. Gdybyś wiedział, jak narzekała, wymyślała. Ona mówiła, że kolenda to taki jakiś człowiek nie biały, nie zwyczajny, albo... święty mówiła... kto go wié, kominiarz może, bo ona mówiła, że przez komin spuszcza się w wigilię Bożego Narodzenia, i takim jak ja chłopcom wkłada do bucików podarki... zabawki... Nie tu, papo! nie tu! Nacierasz zawsze o całą milę od miejsca, gdzie boli... Teraz dobrze... Wiesz, co ja myślę... Ona to tak pewnie mówiła na złość mnie i tobie... Znów nie tu... Wszak tak, papo?
W ciszy, zaległéj do koła, słyszéć się dawał szum sosen nad domem i szmery liści drzew poblizkich. Głos dziecka w ciszy téj zniżał się stopniowo do szeptu.
— Dość już... lepiéj mi, papo... A co oni tam robią?
„Stary“ drzwi uchylił. Goście siedzieli jak przedtém naokoło stołu, na stole leżały srebrne pieniądze.
— A cóż robić mają — rzekł ojciec — grają.
I znów nacierał.
Po chwili ozwał się Johnny: