Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/246

Ta strona została przepisana.

tąd, ani jedno żartobliwe słówko nie zraniło ojcowskiego serca i nadziei, wniosek zaś jowialny Mr. Bracy-Tibbet, zawiązania spółki akcyjnéj, w widokach poparcia poszukiwań obżałowanego ojca, o mało nie miał poważnego powodzenia.
Sądząc z pozoru, charakter Thompsona nie odznaczał się szczególnemi zaletami, lecz historya życia jego opowiedziana raz, za stołem, przez głównego bohatera, zdradzała niepospolite praktyczne zdolności. Po burzliwéj młodości, mówił, po szałach męskiego wieku, pogrzebawszy żonę, zgasłą przedwcześnie skutkiem rozdartego serca i sponiewieranego życia, przywiódłszy do buntu i ucieczki z pod ojcowskiego dachu jedynego syna, dziwnie praktyczny ten człowiek uczuł na raz w sobie „Łaskę Bożą.“
— Złapałem to w Nowym Orleanie, w roku 1859 — mówił tak, jak gdyby szło o epidemiczną słabość i nie zmieniając głosu, dodawał, zwróciwszy się do swego sąsiada:
— Proszę o musztardę.
Praktyczność ta zresztą podtrzymywała go być może w płonném, jakby się zdawać mogło, przedsięwzięciu. Wszak nie posiadał najlżejszéj wskazówki, gdzie znajdował się zbieg jego, ani czy był jeszcze przy życiu? Niejasny obraz dwunastoletniego dziecka służył mu za jedyną podstawę poszukiwań dwudziesto-pięcioletniego mężczyzny.
Udało mu się jednak. Jakim sposobem? To już należało do małéj liczby rzeczy, o których przypadkiem przemilczał gadatliwy ten człowiek. O wypadku tym podwójna obiegała wersya. Wedle pierwszéj, poznał jakoby syna swego zwiedzając szpital, po szczególnym hymnie nuconym przez jednego z chorych, w przystępie gorączki marzącego o dziecięcych swych latach. Wersya ta, jako arcypoetyczna, najwięcéj była rozpowszechnioną. Wielebny Gushington, posiłkował się nią niejednokrotnie w kazaniach swych. Druga, ta właśnie, którą przyjąć mamy za podstawę niniejszego opowiadania, mniéj sentymentalna i bardziéj skomplikowana, wymaga dłuższego wyłuszczenia.
Było to wówczas, kiedy Mr. Thompson, zwątpiwszy o skutku poszukiwań swych śród żyjących, począł pracowicie wertować spisy śmiertelności i przeglądać na cmentarzach nagrobki. Odwiedzał często szczyty samotnego wzgórza w okolicy San-Francisko, gdzie bryły czarnego marmuru strzegą opuszczających nazawsze gród mieszkańców, aby ich prochy wraz z ruchliwemi piaskami mogił, nie zostały zwiane ustawicznemi podmuchami wichrów. Wichrom tym starzec przeciwstawiał codziennie trwałą wolę, siwizną przyprószoną głowę, lica ponure i wysoki, krepą opasany, głęboko wtłoczony na oczy cylinder. Spędzał tam dnie całe. Wytrwale sylabizował