Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/247

Ta strona została przepisana.

nadgrobne napisy budując się mnogiemi cytatami z Pisma, z upodobaniem szczególném porównywając takowe z tekstem kieszonkowéj Biblii.
— Wyjątek to z psalmów — rzekł pewnego dnia do kopiącego grób w pobliżu grabarza, a nie zrażony tém, że nie otrzymał odpowiedzi, wśliznął się nazajutrz do kopanego przezeń dołu, z bardziéj kategoryczném pytaniem, a mianowicie:
— Czyby téż w długoletnim swym zawodzie nie popadł czasem na tak zwanego Kaola Thompsona?
— Thompson! niech go dyabli porwą — ofuknął się grabarz.
— Porwali go niewątpliwie, mój przyjacielu, jeśli nie posiadał religii — odparł czuły ojciec, wyłażąc śpiesznie z mogiły.
Pewnego dnia, gdy dłużéj niż zwykle zabawił na cmentarzu, zwracając się ku miastu spostrzegł światła migocące w gęstéj mgle wieczornéj. Silny wiatr, który był powstał, pędził go naprzód z pochyłości wzgórza, wpychając niemal w puste przedmiejskie ulice. Na rogu jednéj z nich wypadło coś na niego, co nie było już samém tylko dęciem wiatru, chociaż jak wiatr zdawało się zrazu dzikiém i niepochwytném, coś zgrzytającego zaklęcie wściekłe, przykładającego mu do piersi rewolwer i dopominającego się natarczywie o złoto. Lecz owo coś złowrogie, natrafiło na energiczny odpór żelaznych muskułów. Napastowany i napastujący jednocześnie runęli na ziemię. Starzec podniósł się po chwili, w jednéj ręce trzymając zdobyty na napastniku rewolwer, palce drugiéj wpił jak kleszcze w gardło jeńca. Był nim młodzieniec o twarzy ponuréj i rozwścieklonéj.
— Imię twe? — spytał przez zaciśnięte zęby starzec.
— Thompson.
Ręka trzymająca jeńca za gardło zsunęła się na jego ramię, nie tracąc przeto muskularnéj swéj siły.
— Chodź ze mną Ka-olu Tompson — rzekł zimno i cierpko starzec, wiodąc go z sobą do miasta.
Co między niemi daléj zaszło, niewiadomo. To tylko wiadomém powszechnie zostało nazajutrz, że stary Thompson odnalazł syna.
Dla uzupełnienia nieprawdopodobnéj téj historyi, dodać wypada, że w postawie i znalezieniu się młodego Thompsona, najlżejsza poszlaka nie zdradzała tyle niepewnych precedensów. Spokojny, chłodny, piękny i wytworny, z uszanowaniem dla odnalezionego rodzica, przyjął on zmianę fortuny i położenia z takiém, jakiém poszczycić-by się mogli nieliczni z mieszkańców San-Francisko. Poczęli go zatém krytykować. Ci posądzali go o obłudę, tamci upatrując dziedziczne z ojcem podobieństwo, przepowiadali mu podobny koniec do tego, który spotkał starego Thompsona. Tém niemniéj