Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/248

Ta strona została przepisana.

usterkom tym nie przypisywano zbytecznego znaczenia, skoro ojciec i syn rozporządzać mogli znacznemi materyalnemi środkami. To podnosiło ich znaczenie w opinii publicznéj.
Stary Thompson dopiął tedy swego celu. Czemuż nie zdawał się zadowolony powodzeniem? Czy dlatego — i to jest ppewniejsze — że syn ów tak długo poszukiwany, odnaleziony wreszcie, nie budził w nim bądź-co-bądź ojcowskiėj czułości?
Młodzieniec szanował go, wolę jego spełniał skrupulatnie, wytrwał w obiecanéj poprawie, tém niemniéj brakowało staremu czegoś. W poszukiwaniu marnotrawnego swego dziecięcia mniéj się powodował ojcowską czułością, niż religijnym obowiązkiem.
Skrupulatnie spełnionemu zadaniu brakowało czegoś?... Czy nie błogosławieństwa niebios czasem? Niezadowolony, niespokojny odczytywał po raz setny może przypowieść z Pisma, którą był obrał sobie za wzór. Czytał ją dopóty, dopóki pewnego poranku nie odkrył, w czém mianowicie uchybił pierwowzorowi? Oto, zaniedbał był zwołać przyjaciół i znajomych, aby, jak ongi w przypowieści, biesiadą uczcić powrót marnotrawnego dziecięcia. Akt ten nabył w wyobrażeniu starego ojca znaczenia religijnego. Miał być poniekąd uświęceniem jego ojcowskich z „Ka-olkiem“ związków. W rocznicę zatém odnalezienia syna postanowił wydać bankiet.
— Zaproś, kogo zechcesz — mówił do Karola cierpko — niech wszyscy wiedzą, jak-em cię wyrwał z przepaści nieprawości, z objęć nierządnic, z rąk oszustów. Zaproś wszystkich; niech jedzą, piją i ucztują, weseląc się w Panu.
Kto wie, czy obok religijnych pobudek, stary nie żywił czasem innych skrytych nadziei? Pokaźne domostwo niedawno wzniesione, wydawało mu się pustém i głuchém. Wpatrując się w twarz Karola, usiłował znaléźć w niéj coś, ale to cośkolwiek, coby mu przypominało rysy przez długie lata zapomnianego dziecięcia, które teraz ciągle miał na myśli. Raz téż spotkawszy drobne dziecko jednego ze sług swych, chciał wziąć je na ręce i do piersi przytulić. Przestraszony mały uciekł.
Wydając ucztę, stary skrytą żywił nadzieję, azali śród gości wielu nie zoczy sobie synowéj? Wówczas w bezdzietnym domu mógłby miéć chłopczyka małego, któregoby brał na ręce, do piersi tulił, pieścił, całował i kochał tak, jak nie zdołał kochać odnalezionego „Ka-olka“.
Wszyscyśmy zostali zaproszeni. Smiths, Jonnes, Robensonowie i inni. Wszyscyśmy się stawili w komplecie, w wybornych humorach, niekrępowani etykietą lub zbyt wielkiém dla amfitryona uszanowaniem. Większość była nim wszelako oczarowana. Zebranie podobne w innym domu, z innych towarzyskich elemen-