Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/251

Ta strona została przepisana.

a zwracając się do Karola dodał: — Karolku! serce moje, każ stulić gębę temu odętusowi, bo mu ją...
— Milcz! na Boga! Weź, wypij, idź, do jutra, kiedy zechcesz, tylko nie w téj chwili, o nie!... — bełkotał Karol, drżącą ręką podając nieproszonemu przybyszowi kielich z winem. Zanim jednak ten do ust przechylić zdołał, wpadł na niego rozwścieklony stary Thompson i ciągnąc go, szarpiąc, popychając z pośród spłoszonych zajściem tém gości, usiłował wywlec za otwarte drzwi.
— Stójcie! — krzyknął Karol wychodząc z osłupienia.
Przez drzwi otwarte wionęły do salonu mgła i chłód nocny.
— Co to znaczy? — spytał stary, twarz wzruszoną zwracając ku Karolowi, a z żelaznych dłoni nie puszczając odartusa.
— Nic, nic wcale — bełkotał Karol — tylko się wstrzymaj... opowiem wszystko... jutro... nie dziś... o nie...
I było coś w głosie młodzieńca i było coś w zetknięciu się z tym szamoczącym się w jego rękach odartusem, co napełniło raptem starego Thompsona niewymowną, olbrzymią zgrozą.
— Kto to? — pytał ochrypłym głosem pochylając się ku Karolowi.
Ten milczał.
— Oddalcie się stąd — zagrzmiał starzec nad cisnącemi się dokoła gośćmi, a gdy się usunęli:
— Ka-olku — mówił — zbliż się do mnie. Rozkazuję ci... błagam cię, powiedz, kto to?
Dwie tylko osoby słyszały niedosłyszalną odpowiedź wydzielającą się z pobladłych ust Karola:
— Syn twój!...
Gdy świt wynurzał się z poza sinéj opony gór, gości nie było już w domu Thompsona. Pobladłe i drżące światła płonęły w pustéj sali. W przyległym pokoju pozostali trzéj mężczyźni skupili się w jedném miejscu, jakoby się wzajem ogrzać pragnęli. Jeden z nich legł na kanapie w głębokiém uśpieniu, obok niego stał ten, któregośmy przez rok cały znali pod nazwą Karola Thompsona, nad niemi pochylała się zgarbiona i jak gdyby zmiażdżona postać starca. Szare, wybladłe oczy jego patrzały w przestrzeń szklistym wzrokiem, łokcie wsparł na podniesionych kolanach, głowę zatopił w dłoniach, jak gdyby bronił do uszu przystępu prośbom tym i cichym usprawiedliwieniom, które drgały w powietrzu.
— Bóg mi świadkiem — powoli mówił Karol — nie miałem zamiaru oszukiwać, wyzyskać nazwisko, które, fatalnéj owéj nocy, za swoje podałem. Było ono pierwszém lepszém, jakie w téj chwili przypomniałem sobie, nazwisko towarzysza swawoli, o którym sądziłem, że już nie żyje. W odpowiedziach na zadawane mi potém