Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/274

Ta strona została przepisana.

cie właściwą drogę. Nikt mnie tu nie zna, umyśliłem tedy zawiązać znajomość, stosunki... I oto dziś właśnie mam zjeść obiad z dwoma ministrami, dwoma sędziami i jednym generałem.
— Zaprosiłeś ich pan?
— Ale gdzież tam! Zapłacę za obiad, oto wszystko. Tom Souffot zaprasza i daje obiad. Wszyscy go znają i poważają. Jest to jeden z moich przyjaciół, jedyny do organizowania podobnych rzeczy. Widzi pan! przy obiedzie, po jednym i drugim kieliszku, kiedy się goście rozochocą, łatwiéj wtrącić słówko: „oto taki a taki chciałby otrzymać takie a takie miejsce.“ Zaraz jest przyrzeczenie, znów obiadek i interes skończony.
— Ależ to kosztuje — zauważyłem.
— Och! — odrzekł mieszając się nieco — wiem o tém, to téż pisałem do domu i ojciec mojéj żony wystarał się tysiąc pięćset dolarów, które mi przysłał na polityczne moje obroty.
Zaśmiał się zcicha... szaleniec!
— Stary — dodał — nie pije, nie pali, w karty nie gra i nie rozumie, na co tak znaczna suma pieniędzy wydaną być może. Naturalnie wróci się to i z procentem, gdy otrzymam miejsce.
Dziwnie brzmiała ta jego brawura, a przybrana swoboda mniéj mu była do twarzy, niż dawna nieśmiałość. Zapytałem go, do czego doprowadziły go poprzednie starania.
— Właściwie mówiąc do niczego, to jest do niczego pewnego. Sekretarz jednak widział się z nim i mówił... Tak! mówił, że już przedtém słyszał coś o mnie... Nic dziwnego — dodał z przymuszonym uśmiechem — pisałem do niego z piętnaście razy.
I znów przeszło czasu sporo, coś około trzech miesięcy. Śnieżna zawieja zatrzymała mnie na żelaznéj drodze o dziesięć mil angielskich od miejsca, gdzie mnie oczekiwała prelekcya i licznie zebrani słuchacze. Nie było innéj rady jak wsiąść do sanek, lecz droga była dość długa, a zaspy tak głębokie, że dojechawszy do wioski jakiéjś, woźnica oświadczył mi, iż koń jest nazbyt zmęczony i że tu się zatrzymamy. Nic nie pomogły namowy i obietnice, musiałem zgodzić się ze smutną koniecznością.
— Jakże się to miejsce nazywa? — spytałem.
— Remus.
Remus! gdzieś słyszałem tę nazwę? Zatrzymaliśmy się właśnie u drzwi karczmy. Miejsce to nie zachęcało do spoczynku, a że dopiéro była godzina dziewiąta, miałem więc przed sobą całą noc zimową. Nie udało mi się dostać konia i woźnicy na zmianę, pozostać tedy musiałem, siedząc z cygarem przed rozpalonym piecem. Po chwili ktoś z obecnych zbliżył się do mnie i wymówiwszy moje nazwisko w naiwny lecz uprzejmy sposób zaczął ubolewać