Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/284

Ta strona została przepisana.

sarz, utrzymywał, że była wówczas zadziwiającą wprawdzie, lecz mniéj może ładną niż teraz w Modrono Hollow.
Ranek był wczesny jeszcze, tém niemniéj słońce, wznosząc się ze zwykłą w strefach tych szybkością, paliło lekki kapelusz i błękitne wstążki i miss Jo szukać musiała schronienia w cieniu obrosłéj drzewami ścieżki. Tu przyjęła uprzejmie nieśmiałe zrazu zaczepki psa włóczęgi, który ośmielony chciał jéj towarzyszyć i skacząc na nią wesoło, walał opylonemi łapami elegancką jéj suknię. Odpędziła go zatém zniecierpliwiona, rzuciła nawet na niego, aby go odstraszyć, podjęty na drodze kamień, który szczęściem padł o kilkanaście stóp od swego celu. Dowiodłszy w ten sposób zdolności bronienia się, wpadła zwyczajem płci nadobnéj w panikę i, podnosząc jedną ręką spódniczkę, drugą trzymając kapelusz, biegła kilkaset kroków, zanim stanęła zmęczona i uspokojona. Zaczęła zrywać polne kwiaty i paprocie. Nagle zdjęta nowém niedowierzaniem, zaczęła przypatrywać się uważnie, czy się pod niemi nie kryją owady, muchy, pająki, węże, gadziny i tym podobne zasadzki, któremi zasiane bywają kobiece ścieżki. Zerwała kilka złotych kłosów dzikiego owsa i wpięła je we włosy. Wreszcie skierowała kroki wprost na Modrono Hollow.
Znów się zawahała. Przed nią śród drzew i krzewów doliny wiła się znana już nam ścieżka. Gorąco zaczynało jéj dopiekać. Daleko musiała odejść od domu? Czemużby nie miała spocząć chwilę pod drzewem? Udała się tedy w miejsce, gdzie cień był najszerszy, i przekonawszy się, że niéma w pobliżu żywéj duszy, usiadła na trawie z lekkiém westchnieniem zadowolenia. Lubiła te drzewa! pył nie osiadał na ich liściach i w cieniu ich żadne się nie gnieździło robactwo. Spoglądała na zielone gałązki, splecione nad jéj głową, na delikatne u stóp jéj rozłożone paprocie. Coś błysnęło śród zieleni, schyliła się i podjęła bransoletę. Przypatrywała się jéj starannie, szukając monogramu lub dewizy, lecz nie znalazłszy nic podobnego, nie mogła oprzéć się chęci przymierzenia jéj. Gdy podniosła wzrok, Culpepper Starbottle stał o kilka kroków.
Spostrzegłszy ją, zatrzymał się niepewny, czy się ma do niéj zbliżyć lub nie. Nie chciał najpewniéj przeszkadzać jéj, przerywając samotność, tém niemniéj siła jakaś, czar, nie pozwalał mu odejść. Dziwne bo to ludzkie serce! Tam w głębi, daleko roztaczały się w półkole góry olbrzymie, majestatyczne, bliżéj rozpadlina skały toczyła się w bezdenną przepaść, a po obu stronach, niby na straży, ściśniętemi rzędy stały stuletnie jodły proste, spokojne, wówczas nawet, gdy nad niemi warczą burze, a cały ten przepyszny krajobraz zdał się naszemu bohaterowi rzuconym tu po to tylko, aby