Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/287

Ta strona została przepisana.

Tamten znów:
— Kłamiesz bezczelnie — wykrzyknął, chwytając rewolwer.
— Ty to kłamiesz — odrzekł Culpepper, podskoczywszy.
— Jack wystrzelił... szczęściem nikt nie został trafionym. Dziwna to rzecz... widzicie — i ja, i wy, i my tu wszyscy tak skłonni do rwania się do rewolwerów, a wypadki wydarzają się rzadko... nader rzadko... Wprowadza mnie to w podziw...
— Mniejsza o to, Thompson — przerwał Bill Masters. — Szczęściem jest drugie życie, a że tam wszystko jakoby wydoskonalone więc i celniéj będziemy strzelać. Cóż daléj?...
— A cóż. Jedni pochwycili tego, tamtego drudzy, rozłączono ich, jak to zwykle w podobnych razach bywa. Jack opowiedział, że na ręku siostry dostrzegł bransoletkę, którą widział przedtém u téj tam, znacie ją, Dolores! Miała ją od pułkownika i to wiadomém było. Miss Jo nie chciała objaśnić, w jaki sposób przyszła do posiadania tego klejnotu, lecz przyznała się, że właśnie tego samego dnia widziała Culpepper'a. Tu następuje szczegół najciekawszy, zadziwiający. Oto Culpepper, słysząc opowiadanie Jack'a, cofnął uprzednie kategoryczne swe zaprzeczenie i przyznał się, że on to bransoletkę tę dał miss Jo. Otóż zdaniem mojęm, kłamał tym razem. Sami przyznacie, że żaden porządny chłopak nie może ofiarować porządnemu dziewczęciu cośkolwiek, co należało do takiéj Dolores? Bądź-co-bądź, tak rzeczy stanęły i nie pozostaje nic więcéj uczynić...
Zostało téż to uczynioném. Poranek jasny był i pogodny, powietrze świeże, gdyż nad rzeką wznosiły się mgliste jeszcze pary. Punkt o szóstéj na placu obronnym wśród drzew na łące, zjawił się Culpepper ze stryjem pułkownikiem jako świadkiem i z lekarzem. Pułkownik był niespokojny, chociaż niepokój skrywał pod zwykłém sobie napuszeniem, wychwalając wybór miejsca obrzuconego cieniem w téj porannéj dobie, co się niezmiernie podobało doświadczonemu pojedynkowiczowi. Lekarz rzucił się na murawę najobojętniéj, paląc wyborne cygaro. Culpepper spokojny i zadumany stał oparty o drzewo, spoglądając przed siebie, na rzekę. Wszystko to robiło wrażenie jakiéjś wesołéj zamiejskiéj wycieczki raczéj, témbardziéj, że pułkownik wydobył butelkę koniaku z kieszeni i zaczął nim częstować.
— Żaden prawdziwy dżentleman — utrzymywał z przekonaniem — nie wychodzi bez tego kordyału z domu, zwłaszcza zrana, gdy przeziębić się łatwo. Mogę zaręczyć słowem honoru! Właśnie przypominam sobie, jak w roku tysiąc ośmset pięćdziesiątym trzecim, czy czwartym...
Turkot kół zagłuszył wspomnienia pułkownika. Z szybko nad-