Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/65

Ta strona została przepisana.

nym spokojem płonnym zabiegom teraźniejszości. Rozmowa toczyła się pół głosem, lecz z ożywieniem. Wtém wróciła Miggless z przyległego pokoju.
Lecz jakże była zmieniona! Coś tam zajść musiało, w tych kilku chwilach, co tak zmąciło jéj swobodę, wesołość i śmiałość? Teraz oczy miala spuszczone, stała na progu z szalem zawieszonym na ręku, wahająca się, niepewna. Przysunęła wreszcie stołek do fotelu Jima i wskazując drzwi przyległéj komnaty, od niechcenia niby rzekła:
— Widzicie, chłopcy, na ciasnych jesteśmy kwaterach, a tam miejsca dla mnie nie stało.
Mówiąc to z wymuszoną wesołością, ujęła schorzałą, bezwładną dłoń paralityka i zwróciła twarz ku dogorywającemu na kominie ogniowi. Milczeliśmy, czekając dalszego ciągu zapowiedzianych przez te słowa zwierzeń, odpowiedzi na te tysiączne domysły i pytania, któreśmy sobie dopiéro zadawali, a które może baczném pochwyciła uchem. Deszcz nie przestawał dzwonić po szybach, wiatr, wpadając w komin podnosił iskry, ogień przez chwilę z nową płonął siłą i znów opadał na rozpalone żużle, obrzucając komnatę długiemi smugami na przemian świateł, to cieniów.
Miggless podniosła głowę, odrzuciła z czoła opadające nań włosy i zwracając się do nas spytała:
— Czy który z was nie zna mię przypadkiem?
— Nie! — odpowiedzieliśmy.
— Przypomnijcie sobie, chłopcy. W 1853 roku mieszkałam w Marysville. Wszyscy mię znali. Utrzymywałam salę znaną pod nazwą „polkowéj“. Było to dawno... lat sześć temu... zmieniłam się od téj pory...
Czy zmieszało ją to, żeśmy jéj nie poznali, czy inne jakie opanowały ją uczucia i wspomnienia, dość, że wpatrzyła się w ogień i przeszło długich minut kilka, zanim znowu głos zabrała.
— Sądziłam, że mię ktokolwiek z was pozna... nikt nie poznał... nic w tém zresztą niéma dziwnego... i nie o tém miałam mówić. Jim... — Tu ujęła w obie dłonie rękę paralityka i ciągnęła miękko: — Jim znał mię, wiele stracił pieniędzy, myślę, że stracił wszystko, co posiadał. Raz, będzie temu lat sześć, przyszedł do mnie, usiadł na kanapie, i już nie wstał o własnych siłach. Wezwani doktorowie utrzymywali, że to nie przyszło nagle, bez przyczyn, że się do tego przyczyniło poprzednie jego życie. Co bo téż dokazywał! Mówili, że nie wyzdrowieje i radzili odesłać go do szpitala. Czy w spojrzeniu Jima było coś co mię wzruszyło do głębi, czy téż, że nie miałam dziecka, którebym mogła pielęgnować, ale stanowczo odpowiedziałam lekarzom: „nie, nie odeślę go do