Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/72

Ta strona została przepisana.

dnie i noce, mijały gromady obłoków, mijały dni słoneczne i przejrzyste letnie zmroki i gwiaździste letnie noce. Miss Mary polubiła długie przechadzki w cienistym lasku pod miastem. Podzieliła, być może, zdanie kowalowéj co do zbawiennych wpływów balsamicznych wyziewów drzew na słabe piersi. Istotnie kaszel jéj ustał, chód nabrał większéj elastyczności, żywsze rumieńce okrasiły delikatne policzki. Być może, zrozumiała tajemnice czarowne, które dniem i nocą szum drzew opowiada bacznym i niebacznym słuchaczom. Być może... Kto wié... dość, że jéj dobrze z tém było.
Pewnego dnia umyśliła urządzić majówkę w okolicy i, wziąwszy z sobą swych uczniów, wyszła z niemi w pole. Daleko od dróg piaszczystych, od rozłożystych gościńców, od szybów głębokich, daleko od stuku i huku kopalni, od pstréj elegancyi miejskiéj, od pstrych i białych szyb w oknach, od werniksów, poniterowań i tym podobnych wykwintów cywilizacyi Kalifornii, poza ostatnim odłamem sztolni, poza ostatnią czeluścią kopalni, otwierał się las gęsty i cienisty. Dzieci, tak niedaleko życiem odbiegłe od macierzystego łona przyrody, przypadły do trawą pokrytéj ziemi, tarzając się i tuląc do niéj pieszczotliwie. W powietrzu zagrały wesołością rozbrzmiałe szczebioty. Nawet Miss Mary, tak staranna zwykle, tak dbała o świeżość swych spódniczek, kołnierzyków i rękawek, dała się pociągnąć ogólnemu zapałowi. Na czele małéj gromadki, śmiejąc się i figle płatając, fruwała po lesie jak przepióreczka, aż zmęczona, zdyszana, z nawpół rozplecionym warkoczem, ze zwieszonym na ramię kapeluszem wpadła w saméj głębi lasu — jak myślicie? na kogo? Naturalnie, że na Sandego.
Nastąpiły ekskuzy, przeprosiny i tym podobne błahostki. Wyglądało zaś wszystko to tak jakoś, jak gdyby Miss Mary i ex pijak dobremi byli znajomemi. Z łatwością nieporównaną dał się wcielić do bawiącego się wesoło grona. Dzieci, ze zwykłą przenikliwością odrazu odgadły w nim przyjaciela, uczepiły się pół jego ubioru, brody, wąsów, zgoła wszystkiego, co popadło w ich drobne dłonie, z poufałością odznaczającą niewiniątka. Gdy Sandy rozniecił duży ogień i nauczył ich różnych sztuk i gier, radość ich nie znała już granic. Po dwóch godzinach zabawy i śmiechów Sandy znalazł się u stóp siedzącéj na pochyłości wzgórza Miss Mary, wpół leżący, w postawie przypominającéj mu mimowoli pierwsze z nią spotkanie. I nie na tém tylko ograniczało się podobieństwo. Ogarniało go leniwe i rozkoszne zarazem rozmarzenie, jakiego nie doznawał nawet po spełnieniu licznych kielichów kapitalnego wina. Czyżby miłość upajać miała? Czuł potrzebę dokonania jakiegoś heroicznego czynu i czuł siły potemu. Chciałby naprzykład zabić niedźwiedzia, obedrzéć ze skóry dzikiego, na Miss Mary rzucającego się Indyani-