Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/79

Ta strona została przepisana.

ich nie zaczął z udanym gniewem. Wyrwał im się, rzucając pełną dłonią drobne pieniążki i od ust pocałunki.
Gdy się w las zapuścił, gdy znikły ślady siedzib ludzkich, począł śpiewać razem z ptaszkami w zaroślach. Śpiew nie był uczony, nuta prosta, piosnka wyjęta z murzyńskich minstrelów śpiewnika, lecz głos dźwięczny i czysty, a nuta rzewna, najwybredniejszych zadowolnić zdolne były melomanów. Dziwny bo téż był w istocie młodzian ten blady i czarno ubrany, wiozący w jednéj kieszeni talię kart, rewolwer nabity w drugiéj, a budzący echa odludne kniei tak rzewną, dźwięczną piosenką. Jastrząb na najwyższéj sosnie, przeżuwający szóstą czy siódmą z rzędu ofiarę, poznał w nim może pokrewne sobie, lecz niezaprzeczenie wyższego gatunku zwierzę. WVszakże on, jastrząb, przy zbójeckich instynktach swych, śpiewać nie umiał.
Na gościńcu Mr. Hamlin spiął znów konia. Coraz gęstsze jamy, groty, ławy żwiru i piasku, biodra gór poszarpane, odarte, drzewa zrąbane, pnie potrzaskane, wskazywały blizkość miejsc zamieszkałych przez ludzi. W dali zarysowała się dzwonnica. Wjechał w ciasną, o głębokich kolejach, śród gór wijącą się uliczkę. Tu był cel jego podróży. Po chwili zsiadł z konia przed gospodą „Magnolia“ zwaną. Minął galeryę, salon gry, podniósł zieloną, bajową portyerę, minął ciemny i wązki korytarz, wyjętym z kieszeni kluczem otworzył drzwi i znalazł się w słabo oświetlonym pokoju. Wytworne, kosztowne nawet sprzęty zużyte były. Na stole rysowały się kręgi i elipsy, bez których najpewniéj sprzęt ten wyszedł był z rąk stolarza. Na fotelu spłowiało jedwabne pokrycie, a zielony aksamit kozetki, na którą rzucił się, nosił piętna nóg zabłoconych i kurzu.
W klatce swéj, Mr. Hamlin nie śpiewał, nawet nie nucił. Leżał na kozetce nieruchomy, patrząc z roztargnieniem w jaskrawy, na przeciwległéj ścianie wiszący oleodruk, odsłaniający wybujałe kształty jakiéjś piękności. Leżąc tak i patrząc, przyszło mu na myśl poraz pierwszy i niewiadomo skąd, że kobiety podobnéj do tego wizerunku nie zdarzyło mu się spotkać, a gdyby i spotkał, bądźcobądź nie byłby to typ wymarzonéj kochanki. W trakcie tego rozmyślania zapukano do drzwi. Mr. Hamlin, nie podnosząc się z miejsca, pociągnął sznurek, drzwi uchyliły się, wszedł mężczyzna.
Barczysty, silnie zbudowany, na pięknéj wprawdzie lecz widocznemi śladami rozpusty zniszczonéj twarzy nie miał śladu energii. Rozlana na niéj była miękkość apatyczna. Nowo przybyły pod dobrą musiał być datą, gdyż ujrzawszy Hamlina, zmieszał się bełkocąc:
— Sądziłem, że... że znajdę Kate.