Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/89

Ta strona została przepisana.

biurkiem nauczyciela i wołając do niebios o śmierć natychmiastową...
Nauczyciel podtrzymał ją troskliwie, czekając końca gwałtownego paroksyzmu. Teraz z ukrytą w dłoniach twarzą, śród łez potoku i łkań głośnych, powtarzała zwykłą dotkniętym skruchą dzieciom litanię. Obiecywała poprawę i wszystko, wszystko, czegoby od niéj zapragnął nauczyciel. Spytał ją, czemu opuściła niedzielną szkołę.
— Aha! czemu? A czemu on (MacSnagley) powtarzał jéj ciągle, że jest niegodziwą, że jéj Pan Bóg znieść nie może? Jeśli tak, to po cóż miała chodzić do kościoła i do kościelnéj szkoły? Nie potrzebuje ona tych, którzy jéj nienawidzą. Nie! obejdzie się bez nich.
— Czy mówiła to panu MacSnagley?
— Mówiła! pewnie że mówiła! Czemużby powiedziéć nie miała.
Nauczyciel roześmiał się. Śmiech ten szczery rozległ się po pustéj izbie, dziwnie się jakoś odbił o okalające dom sosny, tak dziwnie, że nauczyciel tuż zaraz westchnął. Westchnienie to było równie szczere jak i śmiech uprzedni. Po chwili milczenia spytał ją z powagą o jéj ojca.
— Ojca? jakiego, czyjego ojca? Co on jéj kiedy zrobił dobrego i niby to ona nie wié, dlaczego dziewczęta stronią od niéj, dlaczego, gdy przechodzi, wołają: oto Mliss, córka opoja Smitha! O tak! lepiéjby jéj było być sierotą, i sama chciałaby nie żyć i chciałaby, aby wszyscy... wszyscy wymarli...
Łkania przerwały bezładne, namiętne jéj skargi.
Nauczyciel, skłaniając się nad nią, uspokajał ją, mówił jéj wszystko, co można i wypadało powiedziéć dziecięciu wygłaszającemu tak bezbożne uczucia i życzenia. Mówił to łagodnie, ze współczuciem wywołaném jéj porwaną odzieżą, poranionemi nogami i tym pognębiającym cieniem padającym na córkę ojca pijaka. Podniósłszy ją i otuliwszy w czarną z ramion jéj zwisającą chustkę, wywiódł ją na drogę, aby nazajutrz wcześnie przybyła do szkoły.
Księżyc w pełni oświecał wązką ścieżkę. Stanął i czekał, zanim minęła cmentarz. Na zakręcie przystanęła chwilkę, pochylona, drobna, atom cierpienia pod gwiazd błyszczących tam wysoko jasnym i chłodnym promieniem!
Gdy nauczyciel wrócił do szkolnéj izby, izba wydała mu się bardziéj pustą niż kiedybądź, a równe linie zeszytów kaligrafii zmieniały się w ścieżki wązkie i długie, długie do nieskończoności, po których, owinięta nocnym cieniem, przesuwała się zwolna drobna i pochylona postać rzewnie płaczącego dziewczęcia.