Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/99

Ta strona została przepisana.

Pocket zostali zaszczyceni zaproszeniem na sędziów, a dziatwa zajęła miejsce na ławach. Jak to zwykle bywa w podobnych razach, zwycięstwo zostało przy najśmielszych. Z natury rzeczy uwagę zwracały na siebie Mliss i Klitemnestra, pierwsza bystrością pojęć, druga pewnością siebie i spokojném wzięciem się. Bystrość pierwszéj pociągała zresztą większość i gorętsze oklaski, budząc wraz z przeszłością dziewczęcia żywsze sympatye śród masy publiczności, stojącéj w głębi szkolnéj izby, lub zaglądającéj do niéj przez otwarte okna, a złożonéj przeważnie z wąsaczy i brodaczy o muszkularnych ramionach, odzianych w czerwone, flanelowe górników kaftany. Niedługo jednak trwał tryumf dziewczęcia.
Wielebny MacSnagley sam się był wprosił na ten akt uroczysty, bawił się onieśmielaniem dzieci, stawiał im grobowym tonem najzawilsze pytania. Właśnie Mliss zagłębiła się w astronomii, objaśniając ruch globu i harmonię wszechświata, gdy przerwał jéj:
— Melisso! utrzymujesz tedy, że nic nie przerywa działania słońca i ustanowionego porządku dnia i nocy? Czy tak utrzymujesz istotnie?
— Tak — odpowiedziała, zaciskając usta dziewczynka.
— Czyż tak? — pytał wielebny.
Zaglądające przez okna brodate i wąsate twarze pochyliły się naprzód i najłagodniejsza ze wszystkich, z jasnym zarostem i anielskiém niebieskich oczu spojrzeniem, rzuciła w głąb’ szkoły głośne i wyraźne słowa:
— Trzymaj się ostro, dziewczyno!
Wielebny westchnął głęboko, pełném litości okiem wodząc po nauczycielu i po uczennicach. Wzrok ten zkolei spoczął na Klitemnestrze. Młoda osoba podniosła się majestatycznie, wyciągając białą, pulchną rękę, na któréj błyszczała złota bransoleta, dar jednego z mnogich jéj wielbicieli. Wielkie zaległo milczenie. Okrągłe policzki Klini zarumienione były i świeże, błękitne oczy błyszczały, biała muślinowa chusteczka zaledwie przysłaniała gors biały, pełny. Wzniosła pytające spojrzenie na nauczyciela. Skłonił głową, więc ozwała się spokojnie, pewna siebie:
— Jozue rozkazał był słońcu stanąć i stanęło.
MacSnagley uśmiechał się i tylko cień niezadowolenia przemknął po twarzy nauczyciela, gdy zaglądające przez okno wąsate i brodate twarze wyrażały w komiczny nieco sposób zawód. Mliss spojrzała szybko w książkę i zawarła ją z trzaskiem. Wielebny kaznodzieja zaklął, szmer przebiegł po szkolnéj izbie, zmieniając się w wycie i chichoty u otwartych okien, gdy dziewczę prostując się i o stół uderzając pięścią, zawołało głośno:
— Wierutne, funta kłaków nie warte kłamstwo!