Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Franciszku! Obejrzyj się! Tu potwór jakiś wyziera brzemienny zniszczeniem! Ogląda uważnie obraz Karola. Jego długa, łabędzia szyja; jego czarne, iskrzące się oczy — hum! hum! jego ciemne, zwieszone, gęste brwi! Gwałtownie odskakując. Złośliwe piekło! tyż mi przysyłasz to przywidzenie? To Karol! Wszystkie jego rysy stają przedemną w żywych kolorach. On to, chociaż przebrany! On to, On! Piekło i potępienie! Szybko przechadzając się. Na tożem moje noce marnotrawił, poznosił skały i zasypywał przepaście? Na tożem buntowniczo walczył przeciwko wszystkim instynktom ludzkości, żeby u samego celu błędny włóczęga moje sztuczne gmachy rozwalił? Zwolna! zwolna! jeszcze się moja praca nie skończyła — przecie i bez tego już brnę po uszy w śmiertelnych grzechach. Byłby nierozum wstecz płynąć, gdy już brzeg tak daleko za mną pozostał. O powrocie ani myśleć. Łaska Pańska chwyciłaby żebraczego kija, zbankrutowałoby nieskończone miłosierdzie, gdyby mi moje winy przebaczyć chciało. Naprzód więc, jak mąż powinien! Dzwoni. Niechaj się połączy z duchem ojca i przychodzi! Drwię z umarłych. Daniel, hej Daniel! Co to jest? — i tego już przeciw mnie zbuntowali! pogląda tak tajemniczo.

Daniel wchodzi.

Daniel. Co rozkaże mój pan!
Franciszek. Nic. Precz, napełń ten kielich wina, tylko spiesznie. Daniel odchodzi. Czekaj, star-