Ja ten skarb podziemny wydrę ze szponów nawet czarodziejskiego smoka, choćby tysiąc czerwonych płomieni rzucał na mnie i ostre zęby szczerzył na szpadę moją. Albo przychodzisz może na moje wezwanie, by zagadkę wieczności rozwiązać? Mów, o mów! ja nie człowiek bladego strachu!
Stary Moor. Jam nie duch — dotknij mię — żyję — nędznem, okropnem życiem.
Karol. Jakto, nie byłeś pogrzebany?
Moor. Byłem pogrzebany — a raczej pies nieżywy leży w grobie ojców moich — ja zaś trzy pełne miesiące męczę się w tem ciemnem, podziemnem sklepieniu — żaden promyk mnie nie oświecał, ani powiew ciepłego wiatru orzeźwiał, ani odwiedził przyjaciel. Dzikie tylko kruki krakały i północne huczały puszczyki.
Karol. Boże niebios i ziemi!... któż to uczynił!
Stary Moor. Nie przeklinaj go — syn mój Franciszek tak uczynił.
Karol. Franciszek? Franciszek? O chaos wiekuiste!
Stary Moor. Jeźli człowiekiem jesteś i ludzkie masz serce, zbawco, którego nie znam, wysłuchaj ojca, któremu synowie takie udręczenia zgotowali. Przez trzy miesiące żaliłem się jękiem głuchym ścianom ze skały; ale puste tylko echo odbijało skargi moje. Jeźli więc człowiekiem jesteś i ludzkie masz serce...
Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/152
Ta strona została przepisana.