Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/162

Ta strona została przepisana.

sofie! Ot tak! — z ciebie roztropny człowiek. — Muszę ci opowiedzieć.
Daniel. Nie teraz, innym razem! Zaprowadzę na łóżko, odpoczynek lepszy dla pana.
Franciszek. Nie, proszę cię, pozwól mi opowiedzieć i wyśmiej mię porządnie. Słuchaj tylko: mnie się zdało, jakobym królewską ucztę wyprawiał, serce rozochociło się i upojony leżałem na darni ogrodu zamkowego — aż nagle... było to o południowej godzinie — nagle — tylko mię wyśmiej porządnie!
Daniel. Nagle?
Franciszek. Nagle straszliwy grom uderzył uśpione ucho moje; zerwałem się drżący i oto zdało mi się, jakoby cały horyzont zapalił się ognistym pożarem — i góry i miasta i lasy jak wosk stopniały w płomieniach a wyjące wichry wymiatały morza, niebo i ziemię — w tem zahuczało jakby z trąb miedzianych: „Ziemio, umarłych swoich oddaj! oddaj swoich umarłych, morze!“ — i nagie pola zaczęły się rozpadać i wyrzucać czaszki i biodra i szczęki i golenie, które zrastały się w ludzkie ciała i przed gubiącym się wzrokiem pędziły burzą żyjącą. Podniosłem oczy — i patrz: oto stałem u stóp piorunnego Synaju — nademną tłumy, i tłumy podemną, a na szczycie góry, na trzech dymiących tronach trzej mężowie, przed których okiem uciekały wszelkie stworzenia.
Daniel. To żywy obraz sądu ostatecznego.