za złe weźmie, kiedy mu nic innego na podarek nie zostało — i czyż wreszcie nie zapłaciła mu z lichwą uściskami, pieszczotami?
Amalia w gniewie. Mój pierścień rozpustnej kobiecie?
Franciszek. Pfe, pfe! haniebnie! — lecz gdyby to był koniec. Pierścień jakkolwiek kosztowny — w istocie samej, można go przez każdego żyda napowrót wydostać. Może mu oprawa nie była do gustu; może na piękniejszy chciał wymienić.
Amalia. Ale jakto, pierścień mój, pierścień, który miał odemnie?
Franciszek. Nie inny, Amalio! Ha, taki klejnot, i na moim palcu — i od Amalii! Smierćby go stąd nie wydarła — nieprawdaż Amalio? Nie kosztowność brylantu, nie sztuka złotnika — miłość jego cenę stanowi. Dziecię kochane, ty płaczesz? Biada temu, co te łzy drogie z tych rajskich oczów wyciska. — Ah! gdybyś ty o wszystkiem wiedziała, jego samego widziała i w tej widziała postaci?
Amalia. Poczwaro! Jakto, w jakiej postaci?
Franciszek. Cicho, o cicho, duszo dobrotliwa! Nie pytaj o więcej! Gdyby przynajmniej zasłonę miała ta zbrodnia szpetna, żeby się mogła światłu dziennemu w innej postaci ukazać! Ale ona przegląda straszliwie przez żółte, ołowiane pierścienie pod okiem, zdradza się w bladości śmiertelnej, w zapadłych policzkach, w wystających szpetnie
Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/42
Ta strona została przepisana.