Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/43

Ta strona została przepisana.

kościach pod skórą! chrapie w skaleczonym, niedomagającym głosie, jawi się potwornie w drżącym, chwiejącym na nogach szkielecie, świdruje najgłębszy w kościach szpik żywotny i męską siłę młodości gruchoce. Hu! hu! obrzydliwość czuję. Nos, oczy, uszy się trzęsą... Widziałaś, Amalio, tego nędzarza, co w naszym szpitalu ducha wyzionął; wstyd lękliwe twe oko zdawał się przymrużać — krzyk przerażenia nad nim wydałaś. Przywołaj raz jeszcze ten obraz do duszy — a Karol stanie przed tobą. Jego całunki zarazą, jego usta trucizną napoją usta twoje!
Amalia odtrącając go. Bezwstydny potwarco!
Franciszk. Czy cię straszy ten Karol? czy się już wzdrygasz na sam obraz słabo odmalowany? Idźno, sama utkwij oczy w twego pięknego, anielskiego, boskiego Karola! Idź, wciągnij jego oddech balsamiczny, otul się kłębami ambrozyjnych zapachów, co z jego paszczy parą buchają. Jedno odetchnienie ust jego sprawi ci ten czarny, podobny do śmierci zawrót, co sprawia na ludziach woń pękającego ścierwa i widok zasłanego zgniłymi trupami pola. Amalia odwraca twarz. Jakie tam wichry uczuć miłości! Jaka tam rozkosz w objęciach! — Ale czyż się godzi potępiać człowieka dla jego chorowitej zewnętrznej postaci? W najnędzniejszym Ezopowym potworze może jak rubin w kałuży błota, przyświecać wielka, godna kochania dusza. Uśmiechając się szyderczo. Nawet